Cholewa i Skandynawia

Jakiś czas temu, za namową prowadzącego WOK, postanowiłam poznać kino skandynawskie. Pierwszym filmem, jaki obejrzałam, był Pewien dżentelmen ze Stellanem Skarsgårdem w roli głównej. Aktor zdecydowanie na światową skalę (wcześniej znałam go głównie jako Cholewę/Rzemyka/Po Prostu Ojca Willa Turnera [polskie tłumaczenia ssą czasem nie tylko, jeśli chodzi o tytuły] z Piratów z Karaibów, ale zasłynął m. in. dzięki Duchom Goyi), w filmie rodzimej produkcji tylko potwierdza, że jest gwiazdą wielkiego formatu. I to taką z prawdziwego zdarzenia, która świeci, nie musząc pojawiać się w tabloidach. 




Wcześniej raczej nie miałam styczności z filmami z północy Europy. Dzięki Pewnemu dżentelmenowi zrozumiałam, jak bardzo kino skandynawskie różni się od tego amerykańskiego. W filmie w reżyserii Hansa Petera Molanda nie było zbyt wielu kolorów. Tło było stonowane, przede wszystkim szare, ciemnozielone lub po prostu jakieś ponure. Za to postaci niezwykle barwne, co stanowiło świetny kontrast wobec filmów, od których jestem przyzwyczajona. Dajmy na to przeciętny film amerykański, komedię, dramat, nieważne co. Jaskrawoniebieskie niebo, sukienki w ostrych kolorach, pstrokate krawaty zwisające z szyi zadbanych i przystojnych bohaterów. U Molanda bohaterowie nie byli ładni, nie mieli dobrych prac, wręcz przeciwnie. I to wszystko na plus.



Akcja zaczyna się w momencie, w którym Ulrik (Skars
gård) wychodzi z więzienia. Za kratami spędził dwanaście lat za zabójstwo kochanka swojej żony. Po odzyskaniu wolności, próbuje na nowo funkcjonować w społeczeństwie. Ale nie jest w nim mile widziany. Żona już go nie kocha, syn, który dorósł, powiedział swojej młodej żonie, że jego ojciec nie żyje, bo tak było łatwiej, a jedynymi, jacy wykazują w miarę przyjazne (acz zupełnie nie bezinteresowne) nastawienie do Ulrika, okazują się być dawni przyjaciele z gangu. 

Historia w bardzo prosty sposób, obfitujący w sporo czarnego humoru, pokazuje zarówno niesprawiedliwość losu, jak i piękne strony życia. Przezabawny jest związek Ulrika z kobietą, która wynajmuje mu mieszkanie. Śmiech budzi też właściciel warsztatu samochodowego, w jakim pracuje główny bohater, z tą swoją skłonnością do filozoficznych wypowiedzi, wypowiadanych na jednym oddechu. A ostatnie dwie sceny to majstersztyk. Wreszcie jednocześnie mogłam odetchnąć z ulgą, przeżyć coś w rodzaju oczyszczenia, a później śmiać się ze zdrowego humoru - nie takiego, jak w firmach amerykańskich, bazujących na głupocie bohaterów czy pustych dialogach, jakich u Molanda nie sposób uświadczyć, bo i samych wypowiedzi postaci jest bardzo niewiele. Film również wzrusza, ale nie rozczula. Jest suchy, jak proza życia, więc jednocześnie bardzo prawdziwy. 

Mimo wszystko nie nazwałabym tego obrazu oryginalnym. Utarte motywy jednak zupełnie nie przeszkadzają w odbiorze. Wręcz przeciwnie, podczas oglądania miałam wrażenie, że to spotkanie z dawno nie widzianym przyjacielem. Jeśli więc macie chwilkę czasu na kino może niezbyt ambitne, ale i tak o wiele lepsze niż setki innych filmów, to dajcie się skusić Pewnemu dżentelmenowi. Na pewno się nie zawiedziecie. Szczególnie polecam scenę, w której Ulrik ze swoją gospodynią oglądają telewizję i łapią polską TV, na której akurat emitowany jest program Jaka to melodia. Kupa śmiechu dla wszystkich, a zwłaszcza dla nas, Polaków.

Share this:

CONVERSATION

2 komentarze:

  1. Huh, kino skandynawskie jest dokładnie takie, jak opisałaś - i dlatego właśnie muszę długo się zbierać, żeby coś obejrzeć. Kierując się zasadą "najpierw klasyka" ograniczę się do poszerzenia znajomości Bergmana - poza nim niewiele mnie ze Skandynawii kręci.

    OdpowiedzUsuń