Kochajmy się!
Słowa w tytule notki stanowią również tytuł XII księgi "Pana Tadeusza", gdyby ktoś nie wiedział. Nawiązywać dzisiaj nie będę jednak do literatury (przynajmniej nie bardziej, niż zwykle), ale do pozytywnego nastawienia.
Wczoraj jeszcze chciałam zawiesić na Fabryce Dygresji ogłoszenie, że przepraszam bardzo, ale nie jestem w stanie prowadzić bloga. Że żałuję niezmiernie, lecz świat blogerski to nie jedyne pole mojej zwichniętej egzystencji, które będzie w najbliższym czasie leżeć odłogiem. Że to kolejny front, na którym moje dziesięciopalczaste i jednomózgowe wojsko odnosi porażkę. Wczoraj jeszcze chciałam kopać, gryźć, płakać i ewentualnie walić głową w ścianę. Dzisiaj stwierdziłam, że szkoda zachodu. Pomyślałam sobie o biednych Chinkach z ubiegłego tysiąclecia i ich maleńkich skrępowanych ciasno stópkach z połamanymi paluszkami oraz gnijącymi płatami skóry. Wspomniałam "Cyrk motyli" z niesamowitym Nickiem Vujicicem (kto nie widział, polecam, piękne, choć niezbyt oryginalne - wystarczy kliknąć), a później oceniłam rzeczowo, iż może życie mi się wali, ale nie ma nic, czego bym nie mogła odbudować. Dosyć użalania się nad sobą. Czasem trzeba stwierdzić: dobra, jestem w dupie, i co z tego? W dupie nie tkwi się całe życie, bo byłoby to gówniane (odkrywcza Neśka pozdrawia). Porzuciłam więc ostatecznie moje rozważania (jestem artystką czy po prostu jestem chora psychicznie?), spięłam tyłek i oto jestem. Z pięknym przesłaniem autorstwa Adaśka: KOCHAJMY SIĘ.
Się, to jest siebie. Ja wiem, że niektórym bardzo trudno dojrzeć w sobie zalety. I to nawet się dobrze składa, bo dzięki temu wcale nie trzeba się starać, by zachować skromność. Źle natomiast, że wówczas za każde niepowodzenie osoby takie obwiniają siebie i tylko siebie. Osobiście wolę obwiniać wszystkich innych poza sobą. Przecież tak jest łatwiej. Ale, obiektywnie rzecz ujmując, pewne przykre sytuacje się zdarzają i nie ma na to rady. Trzeba przeczekać, Wszechświat naprawdę czasem sprzysięga się przeciw nam. Trudno. Hakuna matata.
Jeśli są zatem osoby, które czują się niezbyt wartościowo (jak choćby ja wczoraj) lub uważają, że wszystko, czego się dotkną, rozpada się w tysiąc kawałków (jak ja przez ostatnie tygodnie), polecam spojrzenie w lustro i znalezienie u siebie chociaż jednej rzeczy, z której jesteście zadowoleni fizycznie. Mogą być ładne zęby, prosty nos albo sympatycznie zakrzywiony. To już jakieś podwaliny. Ponadto, jeśli twierdzicie, że do niczego się nie nadajecie, zróbcie coś dobrego dla kogoś wam bliskiego. Umyjcie mu naczynia. Usmażcie naleśniki. Kupcie dla niego fajki w kiosku lub wysłuchajcie i pocieszcie. To tak dużo daje!
Kochajmy się, do cholery jasnej. Jeśli Kosmos obrzuci nas łajnem, nie podawajmy tego shitu dalej, nie jesteśmy Nietzschem! (Nitzsche dosłownie rzucał w ludzi kupą, na szczęście własną). Zróbmy mu na złość, pokazując, że nas to nie rusza i bądźmy mili dla innych. Co oni winni temu, że nam się nie wiedzie? Niezdany egzamin, kilka bonusowych kilogramów, kiepsko zdana matura, narastające długi, wakacyjne rozstanie z ukochaną osobą?
Pókiśmy zdrowi, póty się kochajmy, a gdyśmy chorzy, wtedy jeszcze bardziej.
Ładne, prawda? To moje. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale może gdzieś zasłyszałam. ^ ^
Wracam niebawem z recenzjami Irvinga, bo wychodzi na to, że w sumie przeczytałam już osiem jego powieści. Oj, wjedzie we wakacje ta literatura na bloga, od czytania nie ma odpoczynku!
NIESTETY jestem jedną z tych osób, do których żaden tego typu motywator nie dotrze, choćbyśmy nie wiem jak się starali. Po prostu nie wystarczy znać teorii (to co piszesz to prawda - i ja to wiem), żeby umieć zastosować ją wobec siebie.
OdpowiedzUsuńMoże to problemy z wydzielaniem jakiejś substancji w mózgu, albo po prostu popier*lenie ;P
P.S. Myślisz że dlaczego kompulsywnie piekę dla innych ciasta? :)
Nie ogarniam już komentowania na blogspocie. ^ ^ Enyłej, chodziło mi o to, że znam Cię. Ale umrę, próbując i irytując Cię tymi moimi porąbańczo optymistycznymi gadkami.
UsuńPS. Myślisz, że nie wiem? :P