Po co się starać?

Jacy mądrzy, piękni, sławni, bogaci czy dobrzy byśmy nie byli, i tak wszyscy skończymy w jednym miejscu. Gdzie? Do końca nie wiadomo. Niektórzy bezpardonowo powiedzieliby, że w gruncie, nogami do przodu. Inni, że w zaświatach. Sedno tkwi w tym, że zostanie po nas niewiele. Trochę DNA na cmentarzu i w żyjącym potomstwie. Po co więc kończyć szkołę, robić karierę, dbać o zdrowie, budować relacje i zarabiać pieniądze? Po co się starać? 



Nie będę ukrywać, że, jak każdemu, a może i częściej, zdarzają mi się gorsze dni. Bezcelowość egzystencji, albo to, że cel jest wciaż tak daleko, za hektolitrami mgły, sprawia, że chcę owinąć się depresyjnym kocykiem i nigdy już z niego nie wychodzić. W takich momentach zaczynam żałować, że w tym wcieleniu nie okazałam się grzybem. Wystarczy im trochę ciepła i wilgoci, by rosnąć. A pożywienie praktycznie samo do nich przechodzi przez wypuszczone korzonki. Nie muszą myć włosów ani prać gaci. Co więcej, wcale nie chcą czynić świata lepszym.
A mnie zdarza się odczuwać silne ciągotki w tym kierunku. Nie chodzi o zbawienie całego świata, to już raz miało miejsce w przeszłości (jeśli ufać Pismu), zresztą, to czyjaś inna rola, zdecydowanie nie należąca do człowieka. Ale polepszenie sytuacji najbliższego otoczenia? Albo na trochę większą skalę może nawet? Jakaś drobna zmiana w polskim społeczeństwie? Ach, kusi. 

I właśnie wtedy przypomina mi się, że jeśli chcę dalej ulepszać świat, to muszę zacząć od samej siebie. A żeby tego dokonać, niestety, nie mogę być ani rydzem, ani maślakiem, ani muchomorem, ani grzybem w ogóle. I nie mogę owijać się depresyjnym kocykiem.

Nawet, kiedy jest mi bardzo źle, jak dziś, jak teraz. 
Złe rzeczy ciągle się nam przytrafiają, bo świat raczej nie jest sprawiedliwy. Bywa też, że kiedyś nie byliśmy sprawiedliwi sami dla siebie, więc dawne błędy odbijają nam się czkawką. Zdarza się, że inni krzywdzą nas, mimo że nie zasłużyliśmy, i mimo że oni sami tego nie chcą. Tak się po prostu dzieje i w pięćdziesięciu procentach przypadków nie mamy na to wpływu. Jest jak jest, kurwa. 

Trzeba więc sobie odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie: czy to, co mnie krzywdzi, jest moją winą? Jeśli nie, ruszamy dalej. Jeśli tak, albo naprawiamy to, co jeszcze możliwe, albo cierpimy dalej i nie mamy do nikogo pretensji. Generalnie lepiej trochę ponaprawiać, potwierdzone info. Tak, wiem, że jest ciężko i że nie ma skąd brać siły do udźwignięcia tego ciężaru. Ale ciężka praca popłaca, tak mówią na dzielni i tak jest w rzeczywistości. 

To, co pozwala mi przełknąć łzy, to świadomość tego, kim jestem. 
Całkiem spory problem z ustaleniem tego miał Konstanty Willemann, główny bohater Morfiny Szczepana Twardocha, którą właśnie (i wreszcie!) kończę. Taki stan rzeczy wpływał na to, że za Konstantym chodziła niewidzialna pani, która popychała go do robienia momentami naprawdę złych rzeczy (wiecie: bezsensowne lanserstwo, dziwki, narkotyki, fujka, fujka). Konstanty ostatecznie chyba zdaje sobie sprawę, że nie musi dokładnie ustalać tego, czy jest Niemcem, czy Polakiem, czy Ślązakiem, czy Warszawiakiem, czy ojcem, czy synem... To bez różnicy. Liczyło się to, kim nie był i czego chciał. Uświadomienie sobie tego to ogromna ulga. 

Zatem zrzucam mentalny depresyjny kocyk (bo nie było aż tak źle, by przywdziać go na siebie fizycznie). Dokładnie wtedy, kiedy piszę do Was te słowa. Piszę do Was jako mała dziewczynka, która chce wziąć życie w swoje ręce i dorosnąć, by nie musieć szukać ukojenia w ciepłych ramionach, tylko samej je rozkładać i przygarniać do siebie złaknionych spokoju. Piszę do Was jako młoda debiutująca w literackim światku rzemieślniczka, która nie chce być kojarzona tylko i wyłącznie z Piromanami, więc bierze się za pisanie drugiej. Piszę do Was jako blogerka, która nie chce spocząć na laurach, tylko tworzyć. A dlaczego tworzyć? By się rozwijać. I by Wam pomagać. 

Moi drodzy, nie prowadzę bloga tylko i wyłącznie dla własnej satysfakcji. Staram się, jak we wszystkim, co robię, nie tylko dla siebie, ale i dla ludzi wokół mnie. Egoizm jest cudownym narzędziem do realizacji celów, ale ich finisz widzę tylko i wyłącznie w dobrym towarzystwie, by wspólnie cieszyć się zwycięstwem. 

Wiecie, co jest jeszcze bardzo, bardzo dobre? Wspólne dążenia. Dlatego mam nadzieję, że pomożecie mi przy budownie Fabryce dygresji i wypełnicie TĘ ANKIETĘ, bo chciałabym Was lepiej poznać i być może przysłużyć się do czegoś (otrzymałam już kilka bardzo pozytywnych wiadomości i pytań, więc są pomysły na następne posty; mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniecie). 

Po co więc się starać?
Bo nie jesteśmy grzybami. (W ogóle szukałam zdjęcia grzyba, żeby je tu symbolicznie umieścić, ale poprzestałam. Jako dziecko zastanawiałam się nad nazwą muchomora, brzmiącą: sromotnik bezwstydny. Wydawała mi się zabawna. Chyba widziałam kiedyś na obrazku ten specyficzny gatunek i wzruszyłam ramionami. Dzisiaj, kiedy spotkałam się ze sromotnikiem bezwstydnym po raz drugi, stwierdzam, że natura jest totalną dewiantką. I moje życie nie będzie już takie, jak wcześniej. Ale to oczywiście dygresja).
Bo jeśli nie my, nikt tego nie zrobi za nas.
Bo mamy wybór: możemy, ale nie musimy.
Bo żyjemy w Polsce, która zdecydowanie nie jest rajem, ale wystarczy odrobinę pogłówkować zamiast narzekania i skorzystać z wielu możliwości.

Po co Ty masz się starać?
Bo jesteś nikim innym jak sobą. Człowiekiem jedynym w swoim rodzaju. Który cierpi i czasami bliski jest poddania się. Ale ma też ogromny potencjał, który jest w stanie wykorzystać. 

Staraj się, by nie zawieść samego siebie.

Share this:

CONVERSATION

6 komentarze:

  1. Specjalnie zostawiłam sobie ten wpis na dzisiejszy poranek. Po wczorajszym dniu (tygodniu) czułam, że będę potrzebowała wyjaśnienia sobie "po co w ogóle mam się starać". Nie bardzo czuje się podniesiona na duchu i zmotywowana do działania, głównie dlatego, że przeczytałam mniej więcej te same argumenty, którymi raczę innych, przychodzących do mnie po pocieszenie w trudnych dniach. Wiem, co powinnam zrobić, ale sama wiedza nie działa. Potrzeba zapalnika, który spowoduje, że w końcu będziemy ją stosować. Dziś nie widzę takiego zapalnika. Dziś tylko poczucie obowiązku każde mi wstać z łóżka i robić to co do mnie należy, choć nie mam na to najmniejszej ochoty. Cóż, znów trzeba poudawać, że wszystko jest w porządku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy jesteśmy w pewnym punkcie, żadne słowa nam niestety nie pomogą, nie mówiąc już w ogóle o moich słabych wypocinach. Zgadzam się z Tobą jak najbardziej, lepiej bym tego nie ujęła: potrzeba zapalnika, właśnie. W lżejszym stanie próbuję sobie przypomnieć, jak to jest być mną. Co osiągnęłam. I na czym mi zależy. Próbuję uniknąć tego, co było kiedyś. Leżałam i czekałam, aż minie. Nie minęło. I było coraz gorzej. Nie mogę powtórnie do tego dopuścić, więc chwytam się jakiejkolwiek motywacji. Wczoraj zmotywował mnie fejsbuk. Zdjęcie starego znajomego. Wieść o tym, że osiągnął coś istotnego. Powiedziałam sobie: nie jestem gorsza. I ogarnęłam się do kupy.
      Bardzo pomaga mi też wsparcie innych. Doły wytwarzają własne pole grawitacyjne. Przynajmniej ja tak miałam. Przyciągałam inne osoby w podobnym do mnie stanie, które zaczynały się odsłaniać przede mną, jakby instynktownie czując, że ja mogę przechodzić przez coś podobnego, mimo że sama desperacko tuszowałam swój zły stan. I to, że musiałam być dla tych osób silna i im pomóc, pociągnęło mnie ku górze. Wkrótce zaczęłam bardziej przejmować się sobą, bo jak dbać o innych, skoro samemu jest się w rozsypce?
      Spróbuj przyjąć swój stan. Nie wypieraj go. Jest do dupy, to trudno, jest do dupy. A jeśli będzie tak bardzo do dupy, że aż nie do zniesienia, to mam nadzieję, że sama poczujesz, że trzeba coś ruszyć, skopać, znacząco zmienić. Jakby co - dawaj znać.

      Pozdrawiam ciepło, bardzo, bardzo!

      Usuń
    2. Nie wiem co mi pomaga... Czasami wszystko to, co opisujesz, czasami nic. Więc czekam. Ale usilnie staram się robić swoje... przecież nie zostawię tego. Przecież to moje rzeczy! Tyle nad nimi pracowałam... widać nie jest jeszcze tak źle skoro to potrafię...

      Ech w zasadzie serce chciało napisać co innego, ale głowa mu nie pozwoliła...
      pozdrawiam

      Usuń
  2. czasu do śmierci jeszcze trochę zostało (może bardzo długo, nie wiadomo) i fajnie byłoby go zapełnić czymś wartościowym co da nam szczęście. czekanie na śmierć to jest dopiero bez sensu. wiadomo, że i tak kiedyś umrzemy, ale póki żyjemy to żyjmy najlepiej jak się da.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i racja. Umrzeć zawsze można, a żyć... Ach. Życie to prawdziwe wyzwanie. :)

      Usuń
  3. Cieszę się, że akurat dzisiaj do Ciebie zajrzałam - moja wiara w człowieka wzrosła :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń