Jak to zwykle bywa, jeśli chodzi o Fabrykę dygresji, nie podam Wam złotego przepisu na to, jak zyskać popularność na blogu. Może zrobić to Jason Hunt (alias Kominek) albo Pepsi Elliot, których serwery zapewne pękają w szwach. Chcę Wam opowiedzieć o tym, jak to się stało, że od kiedy zaczęłam zwyczajnie chcieć i starać się zyskać popularność na blogu, tak też się stało. A przede wszystkim zachęcić do rozmowy, żebyśmy mogli sobie pomóc w naszej ciężkiej, a jednocześnie fascynującej pracy (tudzież po prostu hobby). Uwaga, poniżej pojawią się wulgaryzmy, ponieważ mam bojowy nastrój.
Najważniejsza jest motywacja. Pragnienia działania, które nie bierze się z otoczenia. Jeśli nie dysponujesz motywacją wewnętrzną, jaką czerpać będziesz z samej chęci pisania bloga, wątpię, byś przetrwał choć rok. Zatem, po pierwsze, odpowiedz sobie na pytanie. Dlaczego prowadzisz blog?
Zauważyliśmy jakiś czas temu ze znajomymi, że ludzie uwielbiają kupować, ale nienawidzą, gdy się im coś sprzedaje. A przecież sprzedawca w sklepie jest po to, żeby nie tylko zarobić, ale i zadowolić klienta. Wtedy wszyscy są szczęśliwi. Samemu trudno podjąć decyzję, od kiedy pożegnaliśmy rok '89 i wszystkie przed nim, mamy do czynienia z ogromnym urodzajem. Zwłaszcza, jeśli chodzi o literaturę. Jak zatem mądrze robić zakupyksiążkowe? Już spieszę z odpowiedzią na to pytanie, czerpiąc z własnego doświadczenia.
W kwestii mądrych zakupówksiążkowych raczej nie jestem laikiem. Owszem, kiedy wchodzę do salonu Empiku, często tracę głowę, ale udaję się tam głównie, by spędzić czas, gdy mam jeszcze kilka minut do jakiegoś spotkania. Wyprawiam się tam również ze znajomymi, bo miejsce to zachęca do refleksji i rozmowy na temat sztuczek marketingowych, literatury oraz współczesności. Nigdy jednak nie wychodzę stamtąd z gigantycznymi zakupami. W zasadzie w ogóle rzadko kupuję w Empiku. Dlaczego?
Po pierwsze, jest to niedobre dla mojego portfela. W Empiku jest drogo i koniec. Dla przykładu Nawałnica mieczy. Krew i złoto George'a R. R. Martina. Nie pamiętam ceny detalicznej (okładkowej), gdyż nie mam tomu przy sobie, ale aktualnie na stronie empik.com (prawie rok od premiery nowego wydania, bo o nim piszę), ta konkretna pozycja w miękkiej oprawie kosztuje 43,99 zł. Podobno jest to obniżka z 49,00 - podejrzewam, że tyle wydanie kosztowało początkowo. Ile zaś zapłaciła za nie moi?
34 ziko, moi drodzy, bo rok temu zrobiłam sobie konkretne rozpoznanie rynku i zamiast zapierniczać do salonu Empik, udałam się do księgarni patronackiej działającej przy wydawnictwie Zysk i S-ka. Siedziba mieści się przy Starym Rynku i jeżeli jesteście z Poznania lub okolic, to bardzo polecam, bo to całkiem przaśne miejsce, trochę jakby z zamierzchłej epoki. Można obejrzeć sobie wnętrze TUTAJ.
Kiedyś raczej nie sięgnęłabym po książkę podróżniczą. Co mnie obchodzą ceny mąki kukurydzianej w Afryce czy ile razy w ciągu jednej nocy jakaś nieznajoma mi osoba została ukąszona przez wielkie robale? Im dłużej trwa moja ekstraordynaryjna wędrówka po wszystkich gatunkach książek, zdaję sobie sprawę z mojej ignorancji. Na szczęście walczę z nią, a moje wysiłki przynoszą coraz lepsze skutki. W ten sposób mogłam z radością sięgnąć po książkę Joanny Grzymkowskiej-Podolak, traktującej o tym, jak ze swoim mężem porzuciła dawne życie, by stać się prawdziwą globtroterką podczas off-roadowej wyprawy po Maroku.
Nieważne, czy jesteś chrześcijaninem, hindusem czy muzułmaninem, i czy Twoja skóra lśni niczym śnieg, tudzież błyszczy apetycznie jak gorzka czekolada. Bez różnicy, czy mieszkasz na Mazurach, w jakiejś wsi pod Warszawką, w Poznaniu, a może w Berlinie. To wszystko nie ma znaczenia, bo cała ludzkość dzieli się tak naprawdę na trzy rodzaje. Tych, których nieszczęście pokona i w starciu z przeciwnościami losu polegną, pogodzą się z porażką i nie zrobią nic, by się ratować. Tych, których życiowe przykre doświadczenie w okropny sposób zrani, ale będą potrafili później podnieść się z klęczków i działać. Oraz trzeci rodzaj, do którego należą ludzie mądrzy oraz odważni. Jeśli spotka ich porażka, przekują ją w zwycięstwo. Jeżeli dopadnie ich kryzys, wyciągną z niego wnioski i zrobią wszystko, by to już nigdy się nie powtórzyło. Po lekturze Zakochanych w świecie Maroko mam silne przeczucie, że Joanna Grzymkowska-Podolak i jej mąż należą właśnie do tej kasty.
Chyba zgodzicie się ze mną, że tytuł Miłość siłą przetrwania nie jest pierwszoligowym tytułem. A czy książka jest pierwszoligowa? Kto zapoznał się już ze wspomnieniami pani, która pisze pod pseudonimem Gabriela Azymut? Jeżeli nikt, to bardzo Wam współczuję, bo to jedna z najbardziej wartościowych książek, które miałam ostatnio w rękach, a wiedzcie, że rzadko w ogóle sięgam po chłam. Miłość siłą przetrwania jest piękna od okładki po treść.
Lubię dobrą akcję, fantastyczne przygody i amerykańskie klimaty z lat pięćdziesiątych, o czym pewnie już się przekonaliście, jeśli obserwujecie Fabrykę Dygresji ciut dłużej niż trzy minuty. Kocham jednak literaturę polską. Dobrą literaturę polską. I to nie tylko te tomy, o których trąbi się na blogach z recenzjami książek, portalach internetowych czy plakatach umieszczanych na drzwiach księgarń. Lubię perły. Takie, których czasem jeszcze nikt nie odkrył. Właśnie taką perła jest Miłość siłą przetrwania.
Ze wspomnieniami jest różnie. Właściwie nie pamiętam, żebym kiedykolwiek czytała utwory z tego gatunku, prędzej już biografie. Sceptycznie podeszłam do książki napisaniem przez Gabrielę Azymut i zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona.
Nie piszę po to, by obrazić kogoś z nadwagą lub otyłością (wtedy to obrażałabym samą siebie, a uwierzcie, niezbyt dobrze reaguję na jakąkolwiek formę krytyki, nawet, gdy jest konstruktywna). Piszę dla żartu (choć jestem świadoma, że żarty mogą wyrządzić dużą szkodę). 10 zalet bycia grubasem ma być krytyką przede wszystkim lenistwa i egocentryzmu. Ewentualnie otworzyć oczy i zmotywować do treningu. Jestem ciekawa, czy notka wywoła kontrowersje. Jeśli tak, to znaczy, że napisałam 10 zalet bycia grubasem i mogę być z tego dumna, bo pobudziłam kogoś do myślenia (lub oburzania się, lub hejtu).
1. W drodze do sklepu co chwila łapiesz zadyszkę, więc masz święte prawo zatrzymywać się co chwilę, siadać na każdej spotkanej ławce i obserwować przechodniów, krytykując ich w myślach za źle dobraną torebkę albo krzywe parkowanie. W ten sposób wypad do marketu, który innym ludziom zajmuje maksymalnie godzinę, dla ciebie zmienia się w niezwykle ciekawą eskapadę, mogącą zająć pół dnia. (Drugie pół musisz odchorować przed telewizorem, wcinając świeżo zakupione czipsy - w końcu po coś do tego sklepu się udałeś)! Szkoda, że to twoja jedyna rozrywka. Ale nie ukrywajmy, zawsze byłeś minimalistą, prawda?
To wcale nie musi być najlepsza recenzja książki Karola Paciorka i Włodka Markowicza. To po prostu będzie najlepsza recenzja publikacji pt. Lekko stronniczy. Jeszcze więcej, na jakiej napisanie mnie stać. Głównie z takiej przyczyny, że nie będzie to tylko i wyłącznie moja opinia na temat wypocin chłopaków, tylko opowiedzenie o tym, co ich program wniósł w moje życie.
Ostatnie zdanie z powyższego akapitu brzmi nieco pompatycznie, jakby Karol i Włodek dali mi sto tysięcy złotych na rozwinięcie własnego biznesu albo swoją postawą nadali sens mojej egzystencji. Ani jedno, ani drugie, niestety. Za to umilili mi czas. Ich program darzyłam swego czasu ogromną sympatią. Śmiałam się jak głupia, jednocześnie nie dowierzając, że z takiej pierdoły, jaką jest podawanie własnej opinii na temat zaistniałych sytuacji w Internecie i społeczeństwie, można zrobić tak świetny program. Jak widać, można było, dysponując charyzmą oraz pewną dozą elokwencji, które to cechy przebijają się również w tekście książki Lekko stronniczy. Jeszcze więcej.
Na arcydzieło, jakim jest według mnie Grand Budapest Hotel w reżyserii Wesa Andersona, trafiłam całkiem przypadkiem. Nie pamiętam jak. Grunt, że dałam się kompletnie oczarować bajkowej scenerii, niesamowitej historii, czarnemu humorowi oraz fikuśnym losom przerysowanych bohaterów. Jeśli obejrzycie, nie pożałujecie, a może nawet będziecie tak zachwyceni, jak ja, choć zaznaczam: nie jest to kino dla każdego. Tu nie poleje się krew i nie będzie ostrego seksu. To zupełnie inna bajka.
Pierwszy raz stykam się z Wesem Andersonem. Tak, jestem najwyraźniej zacofana, bo przecież słyszałam o podobno cudownych Kochankach z Księżyca, ale miałam ich głęboko gdzieś. Pewnie dlatego, że Edward Norton biega po planie przebrany za harcerza. Czy gdyby YouTube podpowiedział Wam coś tak cudownego, potrafilibyście odmówić takiej propozycji?
Prezentuję Wam opowiadanie, nad którego tytułem długo się zastanawiałam, aż w końcu natchnienie przyszło do mnie za sprawą Baudaleire'a, a tak naprawdę to po prostu kolejny przebłysk geniuszu Jagody. Jej właśnie dedykuję ten tekst oraz sporą część mojego życia (tą lepszą).
Dzwoni Jagoda, więc nie odbieram.
Na dworze wciąż czarno, a w łóżku bezpiecznie i przyjemnie. Nie chcę stąd iść. Na zewnątrz muszę pachnieć, błyszczeć elokwencją, mieć piękne włosy i sprawiać pozory, że wcale nie jestem taka gruba, wszystko wiedzieć i potrafić, być konsekwentna i zdeterminowana, silna. A najgorsze, że dzisiaj jeszcze muszę się uśmiechać.
Dzwoni Jagoda, więc odbieram, mówię, że nie śpię, po czym rozłączam się i faktycznie nie śpię, chociaż też jeszcze się nie obudziłam.
Trochę marzę, że mnie nie ma. Potem zaczynam rozmyślać, jakby to było, gdybym była, mocno i dobitnie była, bardzo głośno. Dobrze by było, nie musiałabym wstawać, kiedy na dworze wciąż czarno. Myślałabym o tym, jaka jestem, a nie jaka nie jestem, lecz powinnam być. I wiem, że jeśli dzisiaj nie wstanę, to jutro też nie wstanę, i pojutrze nie wstanę, bo dni zleją się w szaro-burą kulę miazgi, dokładnie taką, jak się ma w żołądku, gdy zje się dużą paczkę czipsów, garść psychotropów i zapije to litrem coca-coli, więc nigdy nie wstanę, jeśli zacznie się to, co kiedyś na szczęście się skończyło.
Takiej książki już dawno nie czytałam. Odmieniec to przykład literatury z górnej półki, w starym, dobrym stylu, zahaczającym w pewnym stopniu o ten Dickensa czy Hemingwaya. Szkoda, że Fred Bodsworth, autor tej wspaniałej lektury, pozostaje raczej nieznany szerszemu gronu czytelniczemu.
Fred Bodsworth, a tak naprawdę Charles Fredrick Bodsworth, jest pisarzem, o którym prawdopodobnie pierwszy raz słyszycie, dlatego pozwolę sobie przybliżyć Wam jego sylwetkę.
Urodził się w 1918 roku jako obywatel Kanady w porcie rybackim nad jeziorem Erie. Przez wiele lat był dziennikarzem w znanych kanadyjskich czasopismach. Z umiłowaniem obserwował ptactwo, którego zwyczaje fascynowały go od lat dziecinnych. Kiedy wydał swoją debiutancką powieść pt. Last of the Curlews, a ta stała się bestsellerem, zrezygnował ze stałej pracy i skupił się na pisarstwie. Opublikował poza tym cztery inne powieści, w tym The Strange One w roku 1959, czyli Odmieńca, który ukazał się w Polsce najpierw nakładem wydawnictwa Czytelnik w roku 1973, a później przez poznański Zysk i Spółkę pod koniec lat dziewięćdziesiątych. To jedyna książka Bodswortha przetłumaczona na język polski. Za swoją twórczość literacką autor otrzymał Nagrodę Matta Cohena, jedno z najbardziej prestiżowych wyróżnień dla kanadyjskich pisarzy. Umarł w 2012 roku.
Sposób, w jaki Odmieniec trafił w moje ręce, jest dosyć zwichrowany. Historia ta zawiera w sobie przestępstwo popełnione na jakieś dwadzieścia lat przed moim urodzeniem, Jagodę oraz mój opór, kiedy dowiedziałam się, że przyjaciółka poleca mi książkę o... gęsiach. Bo tak, Odmieniec opowiada o losach gąsiora. Innego, niż reszta jego stada, pochodzącego z Hebryd Zewnętrznych, archipelagu położonego na północnym zachodzie Szkocji. Kiedy stado migruje, gąsior zostaje na wyspie. Później jednak zaczyna tęsknić za swoimi bliskimi i uczucie to jest tak dotkliwe, że mimo sztormów oraz mnóstwa innych przeciwności, wyjątkowy ptak dąży do ponownego spotkania z resztą ptaków. Do tego jednak nie dochodzi. Po drodze gąsior spotyka miłość.
Niecodzienne poczynania ptaka, jego zawiłą wędrówkę i wybory, jakich dokonuje, obserwują przyrodnik Rory Macdonald, jego matka, Mary, postrzelony naukowiec P. L. oraz młoda dziewczyna o skomplikowanej osobowości, Indianka Kanina, której życie ostro zdążyło dać już w kość. Bodsworth z wielką łatwością naszkicował charaktery tej czwórki, tak, by sprawiali wrażenie realnych ludzi. I mimo, że Odmieniec to opowieść w głównej mierze o miłości, to zdecydowanie nie jest ckliwym romansidłem, tylko lekcją o sztuce dokonywania poważnych wyborów oraz ich konsekwencjach.
Fabuła książki jest dosyć rozległa. Obejmuje losy rodziców Rory'ego, Mary i Sammiego, a także dzieciństwo chłopaka na wyspie Barra. Historia opowiada również o nietypowym dzieciństwie Kaniny, która co prawda urodziła się wśród Indian, lecz z powodu wieloletniej choroby wychowywała się w szpitalu dla białych. Jej inteligencja została dostrzeżona przez życzliwych jej ludzi, więc dziewczynie udało się rozpocząć i zakończyć edukację. Segregacja rasowa uniemożliwiła jej jednak podjęcie pracy, dlatego wykształcona młoda kobieta musiała wrócić do indiańskiej wioski, gdzie momentami czuła się jeszcze bardziej wyobcowana niż gdziekolwiek indziej na świecie.
Dzieje Kaniny oraz Rory'ego splatają się nierozerwalnie z przygodami ptaka o nietypowej naturze. Wszystko to opisane prostym językiem, lecz w fascynujący sposób i bardzo wyczerpująco.
Odmieniec jest niesłychanie mądrą książką, mówiącą o różnicach między ludźmi, uprzedzeniach i próbach ich przełamywania. Pokazuje, jak fatalnie socjeta traktuje ludzi, którzy w jakikolwiek sposób odstają od ustalonych przez nią norm. Koniec książki można zaś interpretować na kilka sposobów.
Jeśli zdarzyło Ci się wpaść na Odmieńca, daj znać, co myślisz o zakończeniu. Chciałabym poznać Twoje zdanie, bo w ten sposób również można się dużo nauczyć, chociażby o podejściu człowieka do problemów.
Szczerze? Tytuł notki miał brzmieć zmiany są trudne, ale kiedy wpisałam sobie zmiany w Google, podpowiedź brzmiała zmiany są dobre, a zatem, żeby ohydnie się wypozycjonować, właśnie taka tytulatura. Prawda rozkłada się fifty-fifty. Zmiany są i dobre, i trudne, a nawet cholernie trudne. Ale nigdy złe. Przynajmniej nie całkowicie. Jeśli chcesz obalić moją tezę, zapraszam do bezwzględnego ataku w komentarzach.
Moje liceum oszalało. Założyło profil na Facebooku i zaczęło się masowe wrzucanie zdjęć w serii "Z historii Kopernika". W odcinku "Spotkanie integracyjne klas 1" z września 2008, zobaczyłam nasze stare wersje. Najpierw się śmiałam, potem płakałam. Zastanawiałam się, jak to się stało, że przeszliśmy takie metamorfozy i dlaczego tak szybko to nastąpiło?
Dużo osób było wtedy szczuplejszych. Teraz walczymy z nadwagą. Na zdjęciach wyglądamy na totalnie szczęśliwych, bo największym problemem było, czy uda nam się skompletować kostium hippisa i czy przypadkiem nie będziemy musieli w trakcie okienka wyskoczyć do szmateksu. Teraz chcielibyśmy spłacić długi, które zaciągnęliśmy na studia, wynajem mieszkania albo pieluchy. Nie mieliśmy żon, mężów, dzieci. Byliśmy wolni i myśleliśmy, że jeszcze długo tacy zostaniemy. I tragicznie się ubieraliśmy.
Opublikowanie fotografii z naszymi starymi wcieleniami przez starą szkołę stało się pretekstem do rozmowy o przeszłości ze znajomymi, których spotykamy w pociągu. Nadziałam się jakiś czas temu na mojego pierwszego kolegę od papierosa, który miał ogromny problem z dziewczynami, gdy chodziliśmy do ogólniaka. Po skończeniu szkoły był w długim związku, który niestety się skończył, a później przeskakiwał z kwiatka na kwiatek, aż wreszcie trafił na kolejną kobietę, z jaką udaje mu się utrzymywać pasjonującą relację. Co więc się stało, że życie osobiste zaczęło kwitnąć? Mój kumpel zmienił uczesanie i zaczął dbać o zarost. Czasem tak mało wystarczy, czym mój znajomy, którego zwykłam nazywać dawno temu Niedorobionym Muszkieterem, bardzo się ekscytował.
Ja wiem jednak, że to nie tylko wygląd, ale również ogromna zmiana, jaka zaszła w jego psychice. Skończenie z desperackim poszukiwaniem lachy do przelecenia, skupienie się na własnych sprawach i dojrzałe podejście do kwestii wykształcenia oraz finansów. Dziewczyny mogą szukać chłopaka, z którym będą toczyły rozmowy utrzymane w dekadenckim klimacie, upijały się w piątek po lekcjach i chodziły za rękę po szkolnym korytarzu. Kobieta zaś szuka mężczyzny, by znaleźć w nim oparcie.
Kiedy z kolei patrzę na mojego wielkiego przyjaciela z LO oraz pierwszego czy nawet drugiego roku studiów i myśę o jego wielkich marzeniach - być właścicielem hotelu albo zwiedzać świat - czuję się rozczarowana. Z rodziną, którą ma już w momencie 23 lat, będzie ciężko spełnić te aspiracje, bo jego ograniczone finanse bardzo spowolnią ich spełnianie. Ale może jego marzenia się zmieniły od czasów LO? Może nie potrzebuje już podróżowania, bo znalazł szczęście tuż pod nosem?
Najgorzej z ludźmi, którzy wciąż mają te same marzenia, a nic z nimi nie zrobili. Dali się wciągnąć bagnu szarej codzienności. Praca, dom, w którym myśli się o pracy z nerwobólami w żołądku, a później znowu praca i może jakoś zwiążemy koniec z końcem. W tym czasie jednak roztyję się, bo tylko czipsy zapewniają mi iskierkę szczęśliwości. A kiedy wreszcie zrobię coś z moim talentem? Pewnie nigdy. Zły świat mi to uniemożliwia, przecież muszę z czegoś żyć, na tej kanapie, z tym pilotem w ręce. Jest mi całkiem dobrze, co, jeśli mi się nie uda? Nie, kanapa mnie kocha, a ja ją, przecież sobie ślubowaliśmy. Nic więcej się nie liczy.
Nie daj się kanapie! Ani temu, co ona symbolizuje.
By nie stać w miejscu, a zatem się nie cofać, potrzebujemy nieustannego rozwoju. Jeden z moich szefów ma napisane na tablicy wiszącej w biurze: WCIĄGAJ LUDZI W NAUKĘ BEZ KOŃCA. To bardzo mądry człowiek, swoją drogą. Uczymy się nie tylko z książek, ale i na własnych błędach. Jeżeli coś zrobiliśmy źle, czego skutkiem było np. stracenie ukochanej, to teraz robimy dobrze. Jak powiedział mój kolega z akademika, Michał G: Ten sam błąd, popełniony po raz drugi, nie jest już błędem, tylko świadomym wyborem. Popieram Michała w stu procentach. A zatem, by nie popełniać błędów, potrzebujemy zmian.
Boisz się zmian? Uważasz, że są niemożliwe do osiągnięcia, bo ludzie się nie zmieniają? Bullshit. Tylko idioci się nie zmieniają. Teraz nadszedł więc moment na podjęcie decyzji. Chcesz być idiotą czy nie chcesz? Pewnie nie chcesz, ale się boisz, że to i tak nie ma sensu, bo coś tam, cokolwiek, blabla, głupia wymówka, która czyni z ciebie niestety w dalszym ciągu idiotę. Spokojnie. Byłam idiotką1 bardzo długi czas, a teraz wytłumaczę Ci, co zmieniło moje podejście i chęć wprowadzenia zmian do swojego życia. Przedtem jednak odpowiem na jedno fundamentalne pytanie.
Dlaczego tak bardzo boimy się zmian?
Ponieważ funkcjonuje w nas błędne przeświadczenie, że zmiany nie zawsze oznaczają lepsze. Jesteśmy ludźmi zniewolonymi przez przywiązanie do ustalonego porządku rzeczy i każda ingerencja w zaistniałą konstrukcję wydaje się nam zamachem na nasze życie. Zmienia się premier? Marudzimy, pewnie będzie gorzej. Umiera papież? Ożesz, następny na pewno nie będzie takim fajnym ziomkiem. Matka posprzątała w naszym pokoju? Kurwa, nic już nie znajdę. Znieśmy kilka przywilejów i wprowadźmy reformy? Veto, co mnie obchodzi dobro moich przyszłych prawnuków, wolę szybki hajs od Carycy.
Poza tym przyzwyczailiśmy się do tego, co mamy. I rzadko myślimy perspektywicznie. Dobrze jest nam na tej naszej kanapie, cisza i spokój. Kanapa nasza, pilot nasz i wielka dupa też nasza. Nie chcemy zrezygnować z tej strefy komfortu w imię biegania na mrozie o siódmej rano, bo na dziewiątą do pracy. Nie chcemy być seksowni, szczupli i zdrowi kiedyś tam, bo teraz jest teraz i jest ok bez żadnego wysiłku. Ale że za dziesięć lat, kiedy dostaniemy zawału serca, nie będą nas mogli wynieść na noszach przez drzwi, więc przyjedzie dźwig i wrecking ball bez siedzącej na niej Miley Cyrus, żeby nas ewakuować, rozwaliwszy ścianę budynku, o tym już nie pomyślimy.
Zmiany nie są złe!
Oczywiście, jeżeli nagle dostajemy SMS od komornika, że będzie nas odwiedzał przez najbliższe dziesięć lat, jeśli nie spłacimy długów, więc wybieramy rozsądne życie pod mostem, trudno stwierdzić, że to pozytywna zmiana. W zasadzie trzeba byłoby być wariatem, żeby tak uważać. Ale i z tej sytuacji można wyciągnąć wnioski, żeby się odkuć i wreszcie zmienić, zamiast taplać się w bagnie beznadziei i zbędnego użalania się nad sobą.
Dlaczego w końcu zaczęłam się zmieniać?
Po pierwsze, z powodu własnej nieodpowiedzialności i powiązanej z nią serii niefortunnych zdarzeń, znalazłam się w bardzo ciemnym zakamarku mojego umysłu. Stałam w nim przez bardzo długi czas ledwo żywa. Jak wyglądało to na zewnątrz? Nie ruszałam się praktycznie z mojego łóżka, spędzając każdą chwilę pod depresyjnym kocykiem. Myślałam, że gdy przeczekam niekorzystny czas, wszystko się ułoży. Naturalnie, był to błąd. Po kolejnym takim samym miesiącu (przespany dzień, bezsenna noc, ściskający dupę żal), kiedy nic się nie poprawiło, a wręcz było tylko gorzej (pędzące z zawrotną prędkością tramwaje nagle stały się bardzo pociągające), zrozumiałam. Albo wezmę widły i pozbędę się obornika, który wyprodukowałam, albo w nim utonę. Żadna inna opcja mi nie pomoże.
A zatem sięgnęłam po widły. I mam je przy sobie cały czas, pamiętając, by być zawsze jak najdalej od tamtego mrocznego punktu na osi mojego życia. W ten sposób z każdym dniem staram się dokonywać coraz większych rzeczy.
Po drugie, zmiany są naturalne. Aktualizowane są aplikacje w smartfonach, codziennie jakiś naukowiec odkrywa pewien wynalazek, powstają arcydzieła malarstwa - i świat już nie jest taki sam. Każda próba wypowiedziana przeciwko naturze kończy się w masakryczny sposób. Dochodzi do katastrofy ekologicznej, pęka tama i umiera czternaście tysięcy osób w nagłej powodzi, takie tam.
Po trzecie, kocham moich bliskich i kocham siebie. Chcę, żeby mogli być ze mnie dumni, więc muszę stawać się coraz lepsza, ale najważniejsze, że chcę być lepsza dla samej siebie, a to oznacza nieustanny wysiłek i ciągłe zmiany. Nawet, jeśli nienawidzę swojej opony na brzuchu, to wiem, że ta opona to efekt mojego zaniedbamia, czyli hodowania cholesterolu pod wspomnianym już depresyjnym kocykiem, a prawdziwa ja jest bez opony, więc to tylko kwestia czasu i włożonej energii, bym wyglądała właśnie tak, jak chcę. Szanuję siebie, bo mam za co. Muszę więc zatem szanować też czas, jakim dysponuję. Co mówią w tej kwestii Budda i Coco Chanel, czyli dwa potężne autorytety dla masy osób?
Nie wiem, jak Wy, ale ja się zgadzam. Najgorzej chyba, jeśli chodzi właśnie o czas. Jeszcze przedwczoraj wpadłam na jednego kielonka do pokoju znajomego, który świętował urodziny. Dlaczego tylko na jednego? A, bo rano do pracy, wolałabym być wypoczęta. Co, do pracy? Przecież na pracę będziesz miała resztę życia! Praca nie zając, nie ucieknie...
Jasne, że nie, ale trudno ją znaleźć, więc wolałabym ją utrzymać, skoro udało mi się podjąć tak dobrą. Poza tym każda kolejna sekunda naszego życia stawia przed nami jakiś wybór. Wstać rano na kacu i nic nie zrobić w pracy z powodu bólu głowy czy wstać rano bez kaca, wykonać efektywnie wszystkie zazdania i dostać premię? Grać przez godzinę w jakąś farmę czy inne zoo na Facebooku czy iść pobiegać? Kupić warzywa czy słoik nutelli?
Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz.
A zatem, po czwarte, zaczęłam patrzeć nieco dalej w przyszłość. I przestałam się bać własnego cienia.
Jasne, kłopoty i tak mnie dopadną, jak każdego człowieka. Im więcej jednak ich pokonam, tym łatwiej będzie mi przebrnąć przez następne. Jak mówi mądry doktor Robert Anthony
Potrzeba dokonywania zmian jest właściwą odpowiedzą na problemy. Zamiast pytać "dlaczego mnie?", "dlaczego teraz?", czyteż "co dalej?", możesz spytać "dlaczego nie?" [...]. Nieszczęścia przytrafiają się nam z wielu powodów. Najważniejsze jest jednak co innego - ważne jest to, jak reagujemy na takie problemy. W chwili gdy przestałem traktować sytuacje niemożliwe osobiście i skupiłem się na możliwościach, zauważyłem zmiany: polepszyło mi się zdrowie, przestałem mieć problemy z pieniędzmi, pojawiła się w moim życiu miłość. A co ciekawsze - nie kosztowało mnie to wiele wysiłku.2
Dla nielicznych, którzy dotrwali do końca tej krótkiej rozprawy o nadziei w beznadziei, krótka, ładna, prosta oraz bardzo mądra piosenka bardzo szanowanego przeze mnie muzyka.
______________________________________________________________ 1 Mam nadzieję, że wciąż jestem idiotką - patrząc z perspektywy mnie za dziesięć lat.2 Fragment z książki "Niemożliwe jest możliwe".
Krwawa, miłosna, pierwotna. Totalna - to pierwsze słowa z tyłu okładki powieści Drach, najnowszego dzieła Szczepana Twardocha, laureata nagrody publiczności towarzyszącej Literackiej Nagrodzie Nike za bestsellerową Morfinę. Ktokolwiek jest autorem tych słów, trafił w dziesiątkę. Ale Drach spływa nie tylko krwią, bo także innymi wydzielinami, i to bardzo obficie.
Akcja tej powieści, bardziej chyba historycznej niż współczesnej, przebiega równocześnie na wielu płaszczyznach czasu, lecz zawsze w tym samym miejscu: na Śląsku, pomiędzy Gliwicami a Rybnikiem. W tych okolicach przebiegają również granice, które zmieniają się, zależnie od momentu, w jakim akurat przyszło nam się znaleźć za sprawą bardzo wyjątkowego narratora - Ziemi. Jeden jest zatem narrator, i jedna rodzina, o której opowiada, ród złożony z Magnorów i Gemanderów. Fabuła zaś trwa od początku świata i pewnie nigdy się nie skończy.
Josef Magnor wraca z I wojny światowej. Ma niewiele ponad dwadzieścia lat, więc czas najwyższy, by założyć rodzinę. Bierze za żonę dziewczynę o imieniu Valeska, bo we wsi nie ma większego wyboru. Żyje jak każdy chłop. Dba o swoją gospodarkę i zapładnia żonę. Tak toczy się dzień za dniem. Kiedy jednak pewnego razu spotyka nastoletnią intrygującą Caroline Ebersbrach, jego codzienność wywraca się do góry nogami. Josef nie wie, że to, co czuje, to miłość. I nie wie, że zaprowadzi go ona do obłędu.
Jego daleki potomek, Nikodem Gemander, cierpi z miłości. Ma wszystko. Prestiżowe nagrody, pieniądze, dom i mieszkanie. Pławi się w luksusie i konsumpcjonizmie. Niestety, jego żona zachorowuje na raka. Nikodem kocha inną dziewczynę, ale czuje się zobowiązany powrócić do żony. W ten sposób znanemu architektowi wymyka się nie tylko kochanka, ale i jasność umysłu...
W najnowszym dziele Twardocha wszystko się ze sobą łączy. Przyroda, historia, człowieczy los oraz pierwotna mądrość, której nie można nazwać ludową, bo płynie z o wiele starszych źródeł, przynajmniej według tytułowego Dracha. Te wszystkie koneksje bardzo mi przypadły do gustu, a zwłaszcza ostatni element. Ta życiowa, prosta mądrość, która czasem potrafi smagnąć z tekstu prosto w oczy jak wyjątkowo ostry bicz.
Lektura była też dla mnie pierwszorzędną lekcją historii. I bardzo ujmującą. Wydarzenia takie jak choćby I czy II wojna światowa zostały przedstawione z perspektywy czującej jednostki, ale pogłębione przez narrację Ziemi. Takie opisy pokazują, jakim Twardoch jest mistrzem psychologii oraz słowa pisanego. Kolejne akapity napełniały mnóstwem emocji, ale głównie smutnych lub czasem nawet odstręczających. Z tej przyczyny, że bohaterowie byli najbardziej ludzcy, jacy mogli być, a zatem pełni wad i przewinień, czasem tak strasznych, że nie do pomyślenia. Dlatego w trakcie czytania paradoksalnie tak łatwo było się z nimi utożsamić i źle się z tego powodu poczuć.
Niestety po pewnym czasie styl, w jakim utrzymana została powieść, trochę zaczął mnie nurzyć. Częste powtórzenia, które na początku przydawały tekstowi charakteru, z czasem dają się we znaki. Nieustanne przeskoki między bohaterami również mogą zirytować. Każdy rozdział zawiera akcję z wielu lat, po których autor nieustannie skacze. I tak zaczyna od roku 1906,, potem przenosi się do 1918, 1921, 1939, by wrócić, dajmy na to, do 1918, przeskoczyć do roku 1945, cofnąć się do 1934, zamieścić wzmiankę o 1942 i wrócić do punktu wyjścia, czyli roku 1906. To bardzo ciekawy i trudny zabieg. Nie ma mowy o retrospekcji czy introspekcji, bo każde wydarzenie toczy się w czasie właściwym dla wielu przebiegów akcji. Może to jednak być pewnym dyskomfortem dla czytelnika.
Książka dobrze też oddaje mentalność Polaków, ale przede wszystkim wprowadza w klimat ludności śląskiej. To charakterystyczna i charakterna nacja, która od wieków żyła raczej bliżej Niemiec niż Polski i wytworzyła niepowtarzalną narodową tożsamość, która, jestem przekonana, przetrwa o wiele dłużej niż jakiekolwiek granice, bo przecież historia lubi zataczać koło. Wcześniej trochę się dziwiłam, słysząc o wzmiankach, że Silesia chce odłączyć się od Polski. Nie rozumiałam. Po przeczytaniu Dracha można jednak zrozumieć i dlatego gorąco polecam powieść Twardocha.
Jaki jest doktor Gregory House, każdy wie. Mistrz sarkazmu, błyskotliwy geniusz, nieposkromiony ekscentryk i dobry nauczyciel. Ale nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że my, Polacy, możemy pochwalić się lekarzem lepszym nawet od House'a, bo, przede wszystkim, naprawdę istniejącym. Czy postać profesora Zbigniewa Religi została wiernie przedstawiona w najnowszym filmie reżyserii Łukasza Palkowskiego? Nie mnie oceniać. Ważne, że Bogowie to kolejny film, który odwodzi mnie od mojego starego, infantylnego poglądu, że polskie kino jest słabe.
W połowie grudnia razem z Matim zrobiliśmy sobie czwartkowy popkulturalny wieczorek z Kinder Bueno. (Ciekawe, skąd teraz będę pozyskiwać papierki na tańsze bilety, skoro jestem na diecie? Oto jest pytanie)! Zgodziłam się na obejrzenie Bogów tylko dlatego, że Dziupla wcześniej całkiem chwaliła sobie ten film (potwierdza się: poczta pantoflowa najsłuszniejszą reklamą!), ale pierwszy raz nie widziałam zwiastunu przed pójściem do kina i trochę się obawiałam. Polski film? Biograficzny? Z Kotem w głównej roli, i to nie komediowej? Myślę, że gdybym obejrzała poniższą multikinowską zajawkę, wątpliwości by nie zniknęły. Jest bardzo przeciętny w zestawieniu z całością utworu i raczej nie oddaje jego klimatu.
Na szczęście jest i zwiastun właściwy:
Z twórczością Łukasza Palkowskiego nigdy wcześniej nie miałam do czynienia, choć nie do końca. Słyszałam bowiem o serialu 39 i pół z Tomaszem Karolakiem, a także widziałam nudny jak flaki z olejem kilkuminutowy fragment Galerii. Jak dobrze, że nie kojarzyłam ani trochę tego pana, bo wtedy, kierując się uprzedzeniami jak każdy stereotypowy Polak (co swoją drogą również jest stereotypem - trzeba to zmienić!), ominęłabym bardzo dobry film.
Kto to był profesor Religa? Facet od pierwszego w Polsce udanego przeszczepu serca. Na pewno kojarzycie zdjęcie, które znalazło się w National Geographic po bardzo długiej, wyczerpującej operacji przeszczepu serca u pana, który żyje do teraz, mając rocznikowo osiemdziesiąt dziewięć lat. Operujący go profesor Religa umarł zaś w roku 2009.
W filmie jego postać grana przez Tomasza Kota została zaprezentowana w dosyć kontrowersyjny sposób. Ci, którzy znali profesora Religę, ci mogą się wypowiadać o wizji Palkowskiego, czy była wierna rzeczywistości, czy też przesadzona. (Spotkałam się z wieloma opiniami, że reżyser po prostu musiał podkoloryzować, żeby film się sprzedał, ale osobiście nie jestem tego taka pewna. Doświadczenie mówi mi, że im większy geniusz, tym większe jego odchylenia od normy). Ekranowy Religa to ekscentryk, który nie bawi się w takie prozaizmy jak podjęcie próby zapanowania nad własnymi emocjami - nie ma na to czasu, musi ratować ludzkie życie. Widzimy go, jak niszczy aparat telefoniczny i zwalnia swoich pracowników po kilka razy, targany wściekłością. Wydaje się być jednak dobrym człowiekiem. Oddanych asystentów zawsze później z powrotem przyjmuje na etat. Pije kawę czarną i gęstą jak smoła, by nabrać energii, a żeby ukoić nerwy, często topi smutki w barze, wlewając w siebie litry wódki. Walczy o powodzenie swojej misji, chociaż wszędzie napotyka ogromne przeszkody - a to konserwatywnych starszych kolegów lekarzy, a to nie ma pieniędzy na wykończenie kliniki, a to kolejny raz operacja nie wychodzi...
Kot zagrał dobrze. Bez rewelacji chyba, ale też i nie najgorzej. Podziwiam go za bezustanne chodzenie wszędzie z papierosem i palenie w prawie każdej scenie, bo mnie po godzinie seansu zachciało się wymiotować. Szczęśliwie po jakimś czasie przeszło. Cały czas tylko lekko przeszkadzał mi jego wzrost. Ale to chyba trochę rasistowskie.
Na wyróżnienie dla mnie zasługuje aktorka grająca żonę głównego bohatera, Magdalena Czerwińska. Często jeszcze spotykam się z opiniami, że aktor jest wtedy dobry, kiedy żywo gestykuluje, a jego bogata mimika wyraża zawsze odpowiednie uczucia. A przecież to pogląd sprzed stu lat, kiedy powszechne było kino nieme. Dla mnie oszczędność Czerwińskiej jako Anny Religi i w gestach, i w dialogach, i w mimice, była bezcenna. Tak naprawdę nie miała dużego udziału w akcji, ale jej duch był obecny przez cały czas. Ciężko miała pani profesorowa, oj ciężko, bo musiała dzielić się początkowo mężem z jego inną miłością, chirurgią. Później też miała ciężko, lecz nie dzieliła się mężem. Chirurgia stała się dla niego numer jeden, a ona dzielnie udźwignęła ten ciężar, pomagając ukochanemu za każdym razem, kiedy tego potrzebował. Godne podziwu? Bohaterska męczennica czy słaba i uległa dusza, która za szybko pogodziła się z losem? Jak sądzicie?
Film trwa niespełna dwie godziny, a akcja jest bardzo wartka, więc upływ czasu jest właściwie niezauważalny. Zdjęcia świetne, muzyka - również całkiem okej, raczej nie PRL-owska, tylko w rytmie amerykańskiego rock'n'rolla. Wśród utworów wykorzystanych w soundtracku znalazł się m.in. słynny kawałek Joan Jett. Czasem tylko było jej za dużo. W filmie znalazły się momenty na tyle dramatyczne, że wystarczyła zwykła cisza, by najlepiej podkreślić uczucia bohaterów.
Dodatkowe plusy to klimat schyłku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku wraz z wszystkimi gadżetami wykorzystanymi w scenografii oraz zachowaniem aktorów i sporo humoru, w czym sporo udziału miały kąśliwe teksty profesora Religi. Na przykład
Dlaczego z czystym sumieniem polecam Wam Bogów?
Ponieważ to kolejny z filmów, który udowadnia, tak jak wcześniej już wspomniałam, że polskie kino to może być dobre kino. Dzięki seansowi można poznać sylwetkę jednego z najsłynniejszych na świecie Polaków, a przy okazji pośmiać się i powzruszać. Urodzeni na początku lat dziewięćdziesiątych i później, mają okazję do spotkania z rzeczywistością schyłku Rzeczypospolitej Ludowej, a wszyscy mogą obserwować, jak wiele kosztuje osiągnięcie celu, jak bardzo człowiek może się zgubić w drodze do zrealizowania swoich ambicji, ale jak dobrze jest, gdy odnajdzie się i spełni wszystko to, co sobie początkowo założył.