Tak naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego podróże. Co może skłonić człowieka do narzucenia na plecy gigantycznego plecaka i przetelapania się po Łuku Karpat?* Albo uprowadzenia wózka sklepowego i pokonania z nim 180 kilometrów w trakcie zaledwie 38 godzin?** Samej zazwyczaj trudno mi wynurzyć się z rana spod ciepłej pierzyny i kilkanaście minut zajmuje mi postawienie stóp na podłodze. Jak to się więc stało, że wylądowałam na tegorocznych Kolosach?
Odpowiedź jest banalna: praca. Relację z tego, co działo się przy stoisku najlepszego w Polsce wydawnictwa, możecie przeczytać
TU. A to, co po części działo się wokół mnie i w mojej głowie - poniżej. Postaram jakoś ubrać to w słowa, mniej lub bardziej po ludzku.
Przede wszystkim: czym w ogóle są te całe Kolosy?
Najprostsza odpowiedź: to impreza podróżnicza, na której totalnie ześwirowani, a jednocześnie wybitni ludzie, czyli tzw. żeglarze, grotołazowie, odkrywcy, globtroterzy, włóczykije, fani rowerowych wojaży czy biegania wzdłuż Amazonki, opowiadają o swoich ostatnich wyczynach, pokazując zdjęcia i filmy z podróży. I jest to całkiem fajne, nawet dla mnie, czyli osoby, której największym wyczynem jest zdobycie Sokolicy z wycieczką szkolną w piątej klasie podstawówki.
Fajniejsze jest jednak słuchanie tych ludzi nie podczas prowadzonej przez nich prelekcji, tylko tak poza całą tą wzniosłą otoczką, na przykład, kiedy odpowiadają na pytania swoich fanów albo po prostu siedzą obok i zwierzają się ze swojego szalonego życia na morzu między jednym a drugim rozdanym autografem, między jednym ciastkiem a piątym czy pospiesznie upitym łykiem kawy.