Mini vs. maxi

     Faaaak, że tak zacytuję Radka Kotarskiego.
     Nie jest dobrze, nie jest nawet nieźle.
   Dzięki notce na blogu Pani Akne >link!< zrozumiałam, że może to jest nie tylko wina świata, wina mojego charakteru czy też pewnego rodzaju zaburzeń w Kosmosie albo moim organizmie, ale też sposobu, w jaki żyję. Za dużo biorę sobie na głowę, a później nie mam pojęcia, w co włożyć ręce i koniec końców - nie wkładam w nic, a zadania do wykonania nawarstwiają się i nawarstwiają... Tyczy się to chyba wszystkich płaszczyzn egzystencjonalnych, na jakich się poruszam (lub też poczyniam wygibasy w slow - motion).
     Powinnam trochę się ograniczyć. Wiem, że powinnam. Ograniczyć i ogarnąć, co próbuję od lat, narzucając na się potwornie ciężkie okowy noworocznych postanowień, choć z góry wiem, że nic z tego nie będzie. Bo moja główna życiowa dywiza brzmi: jak spadać, to z wysoka. Ale gdyby tak troszeczkę uporządkować ten niecny chaos wokół, tak tyci...? Może wówczas nie patrzyłabym w lustro, widząc wielkiego tchórza, któremu wszechświat naprawdę musi skopać tyłek do czerwoności, żeby wykazał się heroicznym porywem? Bo i te heroiczne porywy nie będą potrzebne, jeśli i wiatraki, z którymi przyjdzie się zmierzyć, nie będą wcale tak straszne i wysokie?
     Czyli postanowione: mniej. Jak to strasznie boli, skoro tak uwielbiam przepych! Wszędzie. Ja wiem, ja wiem, trzeba stawiać na jakość, nie na ilość. Zgadzam się. Ale przecież dużo nie oznacza zawsze źle... Tak samo, jak z pytaniem Pani Akne: mieć czy być? A czy jedno wyklucza drugie? Z konsumpcjonizmem bardzo łatwo przegiąć, ale przecież wszystkie rzeczy, jakie wokół siebie gromadzimy, w jakiś sposób nas definiują. Żeby sprawdzić, czy ja przekroczyłam granicę wszystkolubstwa, sporządzę listę, kierując się wskazówkami Pani Akne. Sama jestem ciekawa wyników.

Dobra (i zła!) materialne
     1. Ubrania, buty, dodatki - dużo za dużo, a i tak, gdy przychodzi co do czego, nie ma się w co ubrać, ale to chyba nie jest dziwne, jeśli jest się kobietą, prawda? 
     Z jednej strony potrafię być bardzo wybredna. Kiedy idę do ciucholandu i znajdę dla siebie kilka rzeczy, które jednak wcześniej nie wrzeszczały do mnie "weź mnie, weź mnie", rezygnuję z nich tuż przed zakupem. Innym razem biorę, co mi tylko wpadnie w ręce, a w domu lamentuję, że to jednak nie to, czego chciałam. Zdarza mi się kupić sukienkę za pięć złotych, ale też bluzkę za siedemdziesiąt pięć. No, a ponad wszystko kocham wygodę i leginsy, których mam sporo, ale noszę jedne i te same "do zajechania", jakby powiedział Bossy. Co chwila ceruję je i zszywam, i już dostaję paniki na myśl, że w końcu będę musiała je wyrzucić. 

     Ostatecznie, w żadnej z szaf (czy to w moim własnym pokoju w domu rodzinnym, czy w tym akademickim, który dzielę z dwoma współlokatorkami) nie mieszczą mi się ubrania. Dzisiaj zdecydowałam się wreszcie na wielkie porządki w domu, poukładałam wszystkie ciuchy kolorystycznie i zebrałam dwie wielkie torby ubrań, które jutro z samego rana mam zamiar przekazać w ręce Caritasu. Bo się w nie nie mieszczę, bo mi się nie podobają, bo zmienił mi się styl. Od razu przyjemniej, kiedy na fotelu nie leży stos T-shirtów i można spokojnie otworzyć drzwi szafy, nie bojąc się, że na głowę wypadnie zaraz tona łachów. 
       Spory problem mam jednak z biżuterią. Co chwila kupuję nowe kolczyki, bo to zgubię jeden, to od razu parę, to zatyczki, etc. To moja niewątpliwa słabość, ale zaobserwowałam, że od pewnego czasu, kiedy omijam sklepy takie jak I am, Six czy Bijou Brigitte, to wcale mnie to nich nie ciągnie. 

     2. Książki, filmy, muzyka, bibeloty i inne pierdu-pierdu - tutaj trochę lepiej, choć książki to moja pięta Achillesa. Wszystkie, które mi się nie podobały, już dawno odłożyłam do MiRK-a (przypominam, Miejski Regał Książkowy), ale nie było tego wiele. Od zawsze marzyłam o tym, by mieć sporą bibliotekę, a w ogóle jestem zakochana w pięknych książkowych wydaniach. I w tych brzydkich, o ile są dla mnie w pewien sposób ważne. Na szczęście o lektury dbam jak o nic innego. Czasami zdarza się przerzucić jakąś książkę przez pokój i uraczyć ją bliskim spotkaniem ze ścianą, ale to raczej okołosesyjne skrajności. Wszystkie tomy mam posegregowane według gatunków. Najważniejsze miejsce zajmują pozycje Johna Irvinga (uwaga, do tej pory zgromadziłam już osiem! ♥), a na zupełnie innym regale wyeksponowałam pozycje naukowe, związane z kierunkiem moich studiów. Zdobycie tych skarbów najczęściej obfitowało w liczne perypetie i mnóstwo pieniędzy, ale było warto. Ponieważ ostatnio zabrakło mi już półek, wraz z tatą wybraliśmy się do naszej rupieciarni i odszukaliśmy sporą walizkę, którą wyszorowałam i ustawiłam na podłodze, obok regału. Oparłam na niej maszynę do pisania i ułożyłam wewnątrz dzieła XIX-wiecznych autorów. Prezentuje się fantastycznie. 
      Mam też sporo starych czasopism. Żgały mnie w oczy, więc spakowałam je w kolorowe torebki po prezentach oraz kartony i ustawiłam na szafie. Żal mi ich wyrzucić czy oddać do skupu makulatury, bo to jednak słowa. A kto ma gromadzić słowa, jeśli nie filolog? Może za dwadzieścia lat wrócę do nich i odnajdę całkiem pożyteczne życiowe rady, albo po prostu będę się śmiać wraz z moimi córkami z tego, jakie to się śmieszne fryzury nosiło, gdy mamusia była młoda? Albo gdzieś wybuchnie wielki pożar, albo nadejdzie Apokalipsa, a mój dom cudownie ocaleje i zebrane w nim wydania "Chimery" oraz "Bluszcza" stanowić będą podstawy do odtworzenia kultury światowej? Nigdy nie wiadomo. 
     Z filmami nie mam problemu. On-line i basta, czasem jakiś mainstreamowy film w sobotę na TVP1 (ale coraz rzadziej, bo poziom emitowanych obrazów spada na łeb, na szyję) albo coś lepszego na TVP Kultura, kiedy akurat nie jestem w Poznaniu. A jeśli jestem, to idę do kina (Multikino - ostatnio z JoyJuly >link!< na "Dziewczynie z lilią", wcześniej w ramach świetnego projektu Kino za rogiem >link!< na "Wodzireju", polecam oba) albo wraz z przyjaciółmi z akademika oglądamy seriale, co uzależnia, ale dzięki dostępności on-line nie trzeba ich ściągać, atakować dysku dodatkowymi bitami czy też gromadzić syfu na płytach DVD (było, minęło). Tych seriali jednak troszkę za dużo, to prawda, strasznie marnują czas. I nie wiem, czy to dobrze, że we wakacje nie ma nowych odcinków "Chirurgów", "Teorii wielkiego podrywu", "Gry o tron", "Jak poznałem waszą matkę", "Pamiętników wampirów", "Supernatural", bo wtedy nie robiłabym nic innego, tylko siedziała przed laptopem i wpatrywała się w Deana Winchestera ratującego świat czy Sheldona Coopera doprowadzającego swojego współlokatora na skraj załamania nerwowego. Z drugiej strony, i tak będę to robić, gdy zacznie się rok akademicki. Trudno zerwać z tym nałogiem, lecz podejrzewam, że nie ja jedna mam taki problem. Ciekawe, czy są jakieś stowarzyszenia Anonimowych Serialomaniaków... 
     Muzyka jest mi z kolei niezbędna do życia. Bez niej wszystko traci kolor, a dzięki dobrym starym i nowym kawałkom często zyskuję inspirację. Chciałabym zgromadzić kilka płyt, zwłaszcza winylowych, od kiedy dowiedziałam się, że mam w domu adapter, ale to drogi interes. O wiele tańsze (czyli że darmowe) jest Last.fm i Spotify. I Youtube, oczywiście. Spore wydatki dotyczą też festiwali i koncertów. Dlatego na razie zmuszona jestem opuścić koncerty Patricka Wolfa na OFF Festival i Florence and The Machine na Coke'u. Depresja, bo obiecałam sobie, że jeśli Flo w końcu będzie w Polsce, to poruszę niebo i ziemię, a pojadę. Nie przewidziałam niestety kryzysu finansowego. 
        Z kolei jeśli chodzi o rzeczy pozbawione wartości użytkowej, to raczej ich się wystrzegam. Może dlatego nie przepadam za kwiatami ciętymi, które sobie stoją, a później schną, i co to komu daje? Moje trochę wypaczone poczucie estetyki nie jest w stanie nasycić się trzema dniami obserwowania obsypujących się płatków róży (co absolutnie nie znaczy, że nie jest miło dostać takiego subtelnego podarku od mężczyzny). Dlatego jeśli otrzymuję kwiaty od osoby, która wiele dla mnie znaczy, zasuszam roślinkę i wkładam do fazonu, w którym będzie stała tak długo, aż nie rozsypie się w drobny mak. (Aktualnie różyczka i gerbera od dwóch niezłych agentów wiszą pod lampą w pokoju w Babilonie, czekając, aż skołuję dla nich jakiś sympatyczny wazonik). Figurek nienawidzę, ale ramki na zdjęcia są ujmujące. Mimo że nie mam ich gdzie postawić, czuję, że przydałoby mi się ich dużo więcej. Może wieszałabym je na ściany, które akurat w moim pokoju są niemal całkowicie nagie, nie licząc plakatu Floresi i gazetki z biletami, pocztówkami czy fotkami z wakacyjnych wojaży...? 
       3. Sprzęt elektroniczny - o, tutaj jestem bardzo oszczędna. Mam tylko starą Nokię (ale nie tę przypominającą cegłę, tylko C3, więc nie ma tutaj jeszcze aż takiej prehistorii), kochany laptop zwany przeze mnie Sheldonem i aparat cyfrowy, który dostałam od rodziców na osiemnaste urodziny (całe trzy lata działa niemal bez zarzutu). Żadnych tabletów, żadnych Kindle'ów, nie, bo po co? FB średnio dwa razy w miesiącu doprowadza mnie do szału, więc nawet nie mam ściągniętej aplikacji na telefon. Ale inne strony internetowe pochłaniają mnóstwo mojego czasu. Pięćset blogów, hasła na portalach z muzyką, z książkami, ze zdjęciami, ostatnio nawet Pinterest (to już wina JoyJuly, bo mnie podkusiła) czy Polyvore. Wiem, że są ludzie, którzy mają więcej kont, ale to już skrajności. Przez to i inne typy działalności nie mam czasu na prowadzenie własnego prywatnego bloga albo tworzenie opowiadań. Coś trzeba z tym zrobić, do cholery...
        4. Kosmetyki - też nie szaleję. Moja współlokatorka z Białorusi potrafi mnóstwo pieniędzy wydać w Inglocie czy Douglasie, do których praktycznie nie chadzam, bo wystarczy mi rossmański puder za dyszkę, który i tak używam tylko w zimie, eyeliner, tusz do rzęs, czarna kredka i czasem jakiś cień. Resztę stanowią tylko takie podstawowe rzeczy, związane z higieną i toaletą. I lakiery do paznokci. Dużo. Cieszę się natomiast, że nie farbuję włosów. Raz wylałam sobie na głowę szamponetkę w kolorze bakłażanu, ale efekt nie był zbyt korzystny. I choć znajduję u siebie powoli siwe włosy (21 lat, a tu już taka trauma!), to wyrywam je i liczę na to, że w końcu przestaną się pojawiać.
        5. Jedzenie + używki - strach się bać. Pamiętacie moje noworoczne postanowienie? Zrzucić 10 kilogramów? Cóż, zrzuciłam cztery. Przytyłam trzy. Zrzuciłam jeden... Na chwilę obecną wciąż brakuje mi osiem kilo mniej. Po etapie nie jedzenia prawie nic i wpieprzania wszystkiego, co się da, nastał czas równowagi i bliskości z naturą. Co prawda nigdy nie rzucę niezdrowych jajek (mogłabym jeść spokojnie tuzin codziennie i nie obrzydłoby mi), ale wcinam teraz mnóstwo warzyw z maminego ogrodu. I nawet ostatnio upiekłyśmy pyszne ciacha oraz chleb. Wszystko zdrowe, pozbawione chemii (no, taką mam nadzieję), pełne błonnika i jakichśtam innych witamin. Ograniczyłam też słodycze, choć kawę nadal piję z mnóstwem mleka i dwoma solidnymi łyżkami cukru.
      Gorzej z ograniczeniem papierosów. Co prawda, gdy jestem w domu, praktycznie nie palę (bo ukrywam się przed rodzicami), chyba że widzę się znajomymi, wtedy przykopcę. Ale ostatnio kupiłam obrzydliwe Viceroye (czyli stoczyłam się tym samym na dno), których nie da się palić, więc praktycznie tego
nie robię. Za to kiedy jestem w Babilonie, nie da się nie palić. Pamiętam poranek, kiedy obudziliśmy się po jakiejś imprezie i mieliśmy niewiele ponad dwanaście złotych po zrzucie. Zamiast kupić mleko, masło, chleb i może nawet parówki, wydaliśmy pieniądze na paczkę fajek, trzy bułki i wodę gazowaną, po czym głodowaliśmy cały dzień.
          Dziwny szał ogarnia mnie też, kiedy wchodzę do Almy. Tam jest tyle pięknie zapakowanych rzeczy do jedzenia, rozmaitych kaw, lodów, cukierków, czekoladek, a nawet wód sodowych, że można dostać oczopląsów. Zakupy tam obfitują w nowe przygody ze smakami i poszerzenie kulinarnych horyzontów, ale portfel już przy kasie płacze rzewnymi łzami. Chyba powinnam omijać takie delikatesy, skoro udało mi się to już ze sklepami z biżuterią. Jest jednak jeszcze jedno miejsce, obok którego rzadko uda się przejść obojętnie. Paskudny Starbucks i Coffee Heaven na Dworcu Głównym. Bez komentarza. ; C
           6. Środki lokomocji - Rower! Własne stopy. Pociąg. Tramwaj i autobus. Najrzadziej - rodzinne Mitsubishi z najlepszym kierowcą na świecie, czyli tatą (sama nie mam prawa jazdy, bo to byłoby wielkie nieszczęście). Denerwuje mnie, że komunikacja miejska w Poznaniu jest taka droga, a i kary za nieposiadanie biletów również wzrosły. Kompletny bezsens, bo na bilety przeznaczam bardzo, bardzo dużo pieniędzy, a jeszcze trafi się głupi kontroler biletów, z którym nie pogadasz. I mandat. Ech, życie w dużym mieście... W Nowym Tomyślu zaś wszędzie mogę bez problemu dojść pieszo. I choć NT jest chyba najnudniejszy na świecie, to akurat fakt, iż w tej małomiasteczkowej rzeczywistości nie funkcjonuje takie pojęcie jak "mieć gdzieś daleko" dużo ułatwia. Tak jak i ścieżki rowerowe. Co prawda są też w Poznaniu, ale w hałaśliwej i często zakorkowanej stolicy Wielkopolski nietrudno o wypadek, a dzięki mojemu roztrzepaniu pewnie nieraz znalazłabym się w szpitalu ze szprychą w nodze. Nie ma lekko. 
Psyche
     Jak już wcześniej wspomniałam, często za dużo biorę sobie na głowę. Za bardzo chcę być wszędzie i robić wszystko, a na końcu tylko załamuję ręce i nie robię w efekcie zupełnie nic. Trudno mi oszacować własne siły. Pan Bóg dał mi wielkie aspiracje, ale też słomiany zapał. Widać to chyba najklarowniej podczas moich wizyt w Bibliotece Uniwersyteckiej. Najpierw wypożyczam dziesięć książek, które oczywiście przeczytam w ciągu dwóch tygodni. Później przesuwam termin zwrotu o tydzień, a koniec końców oddaję lektury po dwóch miesiącach i płacę srogą karę. Czytam też średnio dziesięć książek naraz, a później irytuję się, że nie mogę żadnej skończyć,  a w trakcie jednej lektury myślę często o innej. Nie mogę jednak wyrzucić z głowy tej ponurej świadomości, że choćbym nie wiadomo jak długo żyła, to i tak nie przeczytam tych stosów książek, których bym chciała. 
     Ludzie często wpędzają mnie w skrajności. Lubię mieć dużo znajomych, ale nie starcza mi dla wszystkich czasu. Często zmieniam ich jak rękawiczki, bo wśród znajomych szukam przede wszystkim inspiracji. Zarówno kobiety jak i mężczyźni fascynują mnie i natychają do pisania. To może znaczyć, że traktuję ich przedmiotowo, bo po ich poznaniu szybko się nudzę, gdy już się okazuje, że nie są w stanie niczym mnie zaskoczyć. (O matko, ale to strasznie brzmi. Jestem potworem). Na szczęście mam krąg o wiele bliższych "ziomków". Tych, z którymi żyję na codzień w akademiku. I przyjaciółkę, najbliższą sercu JoyJuly, którą kocham i podziwiam bardziej niż nasz znajomy artysta Jimmy'ego Hendrixa. Pech, że choć zrobiłabym dla niej wszystko, zawodzę ją o wiele za często. (Szczerość wcale nie pomaga, zwierzyłam się z tego na blogu, a wcale nie jest mi lżej). 
     I zostają jeszcze faceci. Szalona sprawa, naprawdę. Tak bardzo, że jej nie ogarniam. Coś czuję, że jest tu i przesada, i czegoś za dużo, a tak naprawdę jedna wielka pustka. Skoro coś trzeba sobie odpuścić, to pewnie na pierwszy ogień pójdzie właśnie płeć brzydka. (Co nie oznacza, że zostaję lesbijką, damn. Pozdro, Cypuś). 

ŁAAAA. Jakież to wszystko osobiste! Czuję się taka naga, a najgorsze, że już kliknęłam "opublikuj". Odwrotu nie ma. Mam nadzieję, że z tego całego rachunku sumienia wyjdą choć dwie dobre sprawy. Po pierwsze, skoro już mam wszystko czarno na białym, to powolutku posprzątam syf, jaki wokół siebie narobiłam. I zacznę oszczędzać, bo widzę rzeczywiście, że wydaję pieniądze na kompletnie zbędne rzeczy. (Na przykład nie kupię ani jednej książki, dopóki nie przeczytam wszystkich z biblioteki i nie zapłacę kary, o). A po drugie, jeśli ktoś będzie na tyle wytrwały, że dobrnie do końca tego postu, niech też się zastanowi nad sobą, czy przypadkiem nie jest zbyt rozrzutny lub też po prostu nie jest w czymś "zbyt". Może lista się komuś przyda, tak jak przydał mi się wpis na blogu Pani Akne, na którego serdecznie zapraszam. 

Share this:

CONVERSATION

13 komentarze:

  1. Zatyczki z kolczyków można zastąpić takimi z innej pary (albo i nie do pary, tego nie widać), nie trzeba koniecznie wywalać. Co do Twojego kupowania biletów to polemizowałabym z tym, że niby często to robiłaś (nie liczę okresów na sieciówce), więc wiesz, że te kary nie były całkiem bezzasadne :P
    Jeżeli chodzi o finanse to rozumiem, że można mieć cięższy czas, ale gdybym miała takie problemy stokroć bardziej wolałabym przeznaczyć kasę na kino czy bilet na pociąg w strategicznym momencie niż na półtorej paczki fajek (tak, będę zawsze walczyć z Twoim fajczeniem, bo ten nałóg jest tak bardzo bez sensu jak tylko się da i NIE KUPUJĘ argumentu, że akademik - s*anie w banie).
    Co do psyche przede wszystkim warto ograniczyć eskapizm, tzn. przestać uciekać od decyzji, ludzi, przekładać egzaminy, przedłużać sesję byleby nie musieć się ogarnąć TERAZ. To rodzi syf w głowie, życiu i pokoju - wiesz, o czym mówię.
    I zacząć odbierać telefony, bo takie olewanie to dla mnie wyraz braku szacunku dla ludzi i ich spraw, ale LOL, prędzej schudnę te 8 kilo niż Ty zaczniesz ogarniać telefon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nooo, na Tobie nigdy się nie zawiodę. Byłam absolutnie pewna, że zamiast poklepać mnie pogłówce i pogratulować, że choć troszkę do przodu, dopieprzysz mi stokrotnie. Dzięki, że zawsze mogę na Ciebie liczyć. ^ ^
      Jak do mnie przyjdziesz, to Ci pokażę, że nie każda zatyczka pasuje do każdego kolczyka. ; ) No i ok, w zeszłym roku kara była uzasadniona, ale w tym? Czekam na rozpatrzenie odwołania.
      Wiem, że Ty byś postąpiła tak, ale ja bym postąpiła inaczej. Właśnie to jest magia i tragedia nałogu, że jest bez sensu, lecz daje tyle przyjemności. Szanuję Cię jako nie palącą. I absolutnie nie oczekuję zrozumienia. To samo tyczy się Twojego przedostatniego akapitu w komentarzu. Przypomina mi ostatnią rozmowę z kim innym na ten sam temat. Ty to potrafisz. Ja nie do końca. Poza tym - to tylko sesja.
      I dobrze wiesz, że od samego początku, kiedy tylko dostałam od rodziców pierwszy telefon, nie umiałam i nie chciałam go ogarniać. Może jest w tym trochę braku szacunku. I sporo egoizmu, do czego się też przyznaję. Ale jeśli nie mam ochoty na rozmowy, nie mam niczego ciekawego do powiedzenia i nie zamierzam też słuchać, to po co wciskać zieloną słuchawkę? Pytanie retoryczne.

      Usuń
    2. ... Chociażby dlatego, że ta druga osoba MOŻE ma coś ważnego do załatwienia i jesteś najzwyczajniej w świecie POTRZEBNA? Może warto spojrzeć na to z innej (czyt. nie swojej) strony? :)
      Sesja jest tylko przykładem dość niepokojącej tendencji, którą niestety masz. Dziwnie często łapię się na tym, że mówię ludziom "Z Emilią to nigdy nic nie wiadomo, rozwalona jak zawsze" (choć może po prostu powinnam się zamknąć:D) i odpowiada mi potakujące kiwnięcie głową. Wiadomo, że nie każdy musi być do końca poukładany, ale fajnie jest być człowiekiem, na którym można polegać, a rozpierd*l nie budzi poczucia stabilności.
      Poza tym: NIEPALĄCĄ NIEPALĄCĄ NIEPALĄCĄ NIEPALĄCĄ :P

      Usuń
    3. Tak, właśnie tego Ci brakuje: spójrz na to z mojej strony. To, że w pewnej mierze sama jestem przyczyną własnych problemów, nie umniejsza ich wagi. Poza tym w tamtym stanie na nic bym się nikomu nie przydała. Nie będę Ci wypominać, jak długo Ty odreagowywałaś przygodę w pewnej mierze podobną do mojej. Na pewno nie na blogu w każdym razie. ^ ^
      Może i fajnie, może dla Ciebie, może i dla mnie, ale tego nie wiem.

      Usuń
    4. Zawsze powtarzam, że jestem dość durną osobą i to był stracony czas. Całkowicie stracony. Ale EH, dobra, jak sobie chcesz, i tak w końcowym rozrachunku będzie właśnie tak, jak Ty zdecydujesz ;)

      Usuń
  2. Oooo wchodzę tu, a tu noteczka z Twoimi przemyśleniami na zaproponowany przeze mnie temat :). Miło!


    Po pierwsze: ZAZDROSZCZĘ maszyny do pisania :<. Widok czasopism w walizce i maszyny do pisania musi wyglądać soł retro :> (może jakaś focia, coś?).

    Nie uwierzysz, ale kiedyś moje życie było bardziej chaotyczne i przypominało Twoje, wieczny nieogar i kace w sobotę oraz niedzielę, megaburdel z facetami etc., ale jakoś po szpitalu się uspokoiłam (w miarę, co nie oznacza, że nie uchleję się na działce^^), a i dojazdy do Poznania na Maiusa wymagają lepszego zaplanowania czasu.

    Co do ciuchów, ostatnio znalazłam w średzkim ciucholandzie tunikę za 15 zł, ale nie była warta tych pieniędzy i odłożyłam. Matko, robię się strrraszną snobką.

    A o fajkach... Ja łoję z ojcem w domu. I też mam przyjaciółkę, która walczy z moim nałogiem. Przynajmniej ona walczy, gdy ja zrezygnowałam. Kasa na papierosy zawsze musi być :D

    I nie chudnij! Wyglądasz spoczi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mówiłam, że inspirujesz! ^ ^
      Nie ma czego zazdrościć - maszyna nie działa i w sumie nie mam z ojcem czasu, żeby się zabrać za jej naprawę. Ale focię zrobię!

      Szczerze? Uwierzę. Na grzeczną dziewczynkę raczej nie wyglądasz. : P A na snobkę? Oooo, to na pewno. Żartuję, oczywiście, myślę, że obcy jest Ci chociaż najmniejszy przejaw snobizmu, a z tą tuniką to po prostu rzeczowo podeszłaś do sprawy. ^ ^ Ja za tyle samo kupiłam żakiet. Żółty żakiet. Mimo że nienawidzę żółtego. Ale i tak kupiłam. Po czym go na siebie ubrałam i stało się coś bardzo złego (ale już nie pamiętam, co konkretnie). I chyba będę musiała założyć konto na szafie albo odsprzedać za pomocą allegro, bo nie chcę mieć tego u siebie na wieszaku. Czyli przeczucia jednak też dużo dają, jeśli chodzi o ciuchy. : P

      Jeśli chodzi o fajki i przyjaciółki, to w moim przypadku nie wydaje mi się, żeby JJ walczyła z moim nałogiem. Raczej ogranicza się do machania na to ręką, gdy jesteśmy same i krytykowania, gdy przychodzi co do czego - jak widać. A nieraz sama ze mną paliła w trakcie "cięższej" imprezy. ; ) Ale jeśli chodzi o kasę vs. fajki - to chyba serio się ograniczę.

      Schudnę! Chociaż dzięki - może i wyglądam spoczi, ale jeszcze nie tak, jak powinnam. Chociaż ciut. ^ ^

      Usuń
    2. ... Tej, bo i tak nikogo nie słuchasz jeśli chodzi o fajki (chyba, że ktoś pyta, czy chcesz jednego :P)

      Usuń
  3. Lista się przydała, aż sama wyprodukowałam swoją :)
    Dobrze jest czasami zrobić sobie mały rozrachunek ze sobą i swoim stylem życia.
    Rozumiem słabość do starbucksów i innych. Szczególnie w lecie, bo mają pyszne mrożone kawy <3
    I popieram JoyJuly - palenie jest totalnie bez sensu. Moje dwie przyjaciółki także palą i nie wiem, czy kiedyś to zrozumiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, to świetnie, właśnie o to mi chodziło. Bardzo się cieszę, Misako, że post nie jest bezużyteczny. ^ ^
      Totalnie bez sensu? Czy aż tak totalnie, to nie wiem. Myślę, że w najbliższym czasie napiszę notkę, dlaczego papierosy są dla mnie takie magiczne. Aczkolwiek tego nie da się za bardzo zrozumieć. To raczej trzeba... poczuć. ^ ^

      Usuń
    2. Ale kiedy ja poczułam i w sumie faktycznie dobrze mi się je pali, kiedy się więcej napiję na imprezie, ale nie zniosłabym tego capa w ustach 24/7 :D

      Usuń