Szczepan Twardoch - Wieloryby i ćmy

Polacy często zapominają, że nawet, jeśli ktoś śmiga lśniącym merolem, jest pokazywany w telewizji, a napisane przez niego książki sprzedają się w tysiącach egzemplarzy, to wciąż osoba ta pozostaje człowiekiem. Stąd pewnie po części bierze się ostra krytyka Wielorybów i ciem. Dzienników Szczepana Twardocha. A ja Wam powiem, że warto tę książkę przeczytać. I już spieszę z odpowiedzią na pytanie, dlaczego.



Jeśli przeczytałeś Morfinę i Dracha, a może nawet Wieczny Grunwald, zaś ich lektura wywołała u Ciebie co najmniej stan podgorączkowy oraz twórcze podniecenie, jak w moim przypadku, i w związku z tym chcesz bliżej poznać ich autora, sięgnij po Wieloryby i ćmy. W ten sposób będziesz mógł delikatnie liznąć szkic postaci, na jaką wykreował się przy okazji tworzenia Dzienników ich autor. O wgryzieniu się w psychikę twórcy nie może być mowy, więc pragnienie bliższego obcowania ze Szczepanem Twardochem nie zostanie w ten sposób do końca zaspokojone. Nic zresztą dziwnego, że pisarz skupia się głównie na swoich refleksjach względem śmierci, życia, śmierci, pisania, śmierci, picia wina i znów śmierci, miast obnażać się przed tysiącami nieznajomych poprzez wyrażanie uczuć. W końcu żyje. Jest młody. Ma się dobrze. A taka drapieżność w książce mogłaby przyspożyć mu mnóstwa problemów. W związku z czym bywa, że tekst jest mdły, szary, przygaszony... A może właśnie taki jest Szczepan Twardoch?

Po lekturze jego najnowszej książki uświadomiłam sobie, że nieważne, jaki jest, tylko jak pisze - przynajmniej, jeśli mamy do czynienia z pisarzem. Twardoch zaś pisze fenomenalnie, więc Wieloryby i ćmy to uczta dla koneserów pod względem językowym, natomiast jeśli ktoś chce oceniać, szufladkować, wpychać w jakąś niezrozumiałą hierarchię innych polskich twórców, krytykować za picie wina, jedzenie sera, strzelanie czy zawieszanie wzroku na młodszych kobietach - niech się puknie w łeb i przypomni sobie, że sam zaraz może zostać skrzętnie przez innych oceniony i usadzony tam, gdzie wzrok nie sięga.


Nie będę tej książki gloryfikować, bo uważam, że niektóre fragmenty są totalnie zbędne; że jest to czcza pisanina, l'art pour l'art, na przykład, kiedy Twardoch idzie kupić rano bułki. Ale inne momenty w Wielorybach i ćmach napawają mnie może trochę złudnym uczuciem, że człowiek, który mieszka na drugim końcu Polski, jest niebywale utalentowany, chodzi w idealnie skrojonym garniturze, w pewien sposób znajduje się całkiem blisko. Nie śmiem się porównywać z tym wybitnym prozaikiem, ale zauważam kilka ciekawych zbieżności. Nie tylko literackich, choć do wielu spraw związanych z pisaniem podchodzimy zaskakująco podobnie, co każe mi wierzyć w to, że będzie jeszcze ze mnie porządny pisarz, mniejsza. Głównie chodzi mi o pewne drobne ciekawostki. Takie jak indonezyjskie djarumy, za którymi przepadam i jako małolata potrafiłam poświęcić cały dzień, by zdobyć paczkę tychże papierosów, i które też pali Twardoch. Jak spóźnione odkrycie cudu zmęczenia po intensywnym biegu czy słodkiego bólu po katordze w siłowni. Jak totalne wypięcie się na politykę. I jak podążanie za autorytetami. W moim przypadku - za Johnem Irvingiem. W przypadku Twardocha - za Sándorem Máraim.

Łukasz Kowalczyk w artykule dla kulturaliberalna.pl mówi, że to jakieś nieporozumienie, że Sándor Márai w ogóle nie jest podobny do Szczepana Twardocha, że jak Twardoch może w ogóle się do niego porównywać, czy to literacko, czy życiowo? Absurd! A ja nie znam twórczości idola Twardocha, ale co z tego? Kto mu zabroni zauważać pewne analogie i w pewien sposób się wzorować Máraim? 

Boli mnie tylko chyba kwestia kobiet, której u Twardocha na pierwszy rzut oka brak, bo o swojej żonie wspomina zdawkowo i o wiele rzadziej, niż o Łukaszu Orbitowskim, wielkim pisarzu, podróżniku, przyjacielu. Faceci, myślałam sobie w takich momentach, kręcąc głową z lekką dezaprobatą, ale całe szczęście, że w całym życiu Twardocha króluje przede wszystkim literatura. A wiadomo, literatura jest kobietą, nie tylko matką, żoną i kochanką, ale i siostrą, i przyjaciółką jednocześnie, więc nie powinnam się obruszać, skoro tak wiele jej na kartach Wielorybów i ciem; skoro Wieloryby i ćmy to tak naprawdę właśnie ona. 

Oprócz tego, że Twardochowe Dzienniki są doskonałym popisem literackim, to stanowią także pamiętnik pisarza, zawierający cenne spostrzeżenia, a wręcz nauki - może nie mówiące, jak pisać, ale jak przeżywać pisanie. Dlatego uważam, że każdy, kto pisarstwem się interesuje, powinien sięgnąć po tę książkę. Być może dzięki lekturze poczuje się zrozumiany i mniej samotny w swoich literackich potyczkach, być może dozna olśnienia albo zostanie zainspirowany. Mam wrażenie, że podkreślałam to już kilka razy na blogu, ale i kolejny nie zaszkodzi: jeśli książka inspiruje mnie do pisania, to znaczy, że jest to dobra książka. I Wieloryby i ćmy są właśnie takie, o.

7/10

Share this:

CONVERSATION

7 komentarze:

  1. Kartkowałem w empiku i odrzuciła mnie pseudogłębia bijąca z tych fragmentów, na które trafiłem. Może miałem pecha, ale myślę raczej, że nie jest to po prostu książka dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałam bardzo podobnie... Inna kwestia, że w jakimś wywiadzie ktoś zapytał Twardocha o jedną z jego dziennikowych wypowiedzi, a autor nie był w stanie odpowiedzieć - bo nie pamięta, co on miał wtedy na myśli... Dziwi mnie, że tak młodzi pisarze piszą już dzienniki. "Morfina" i "Drach" to rewelacyjne książki. "Waleczny Grunwald" czeka ;)

      Usuń
    2. Ale co w tym dziwnego? Tyrmand był młodszy, gdy pisał swój dziennik, który przeszedł do legendy.

      Usuń
    3. Pseudogłębia? Mnie się właśnie wydaje, że one nie są pseudogłębokie, tylko takie po prostu. Czasami Paulo Coelho, czasami Milan Kundera.

      Usuń
  2. Nie znam twórczości tego pana. Może się zainteresuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Akurat po świętach będą pieniążki to sobie tą książkę kupię ;)

    Pozdrowionka,
    Smiley
    https://www.facebook.com/SmileyProjectPL/

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie czytałam niczego tego autora, więc się nie wypowiem 😃

    OdpowiedzUsuń