Kobieto! Daj siebie sobie, a potem mężczyźnie
Oni są w nas zapatrzeni, ale kiedy zapominają o patrzeniu na siebie, my również przestajemy na nich patrzeć. Przypominajmy im wobec tego, jak ważni są w naszym życiu. Kochajmy siebie i ich po równo. Choć czasem jest, kurwa, ciężko.
Obserwowałam mężczyzn wokół siebie. Widziałam ich dokładnie, wraz z ich niedoskonałościami. Lekceważące podejście do poważnych tematów; zdawkowość w kwestiach, wydawałoby się, niewątpliwie istotnych. Słyszałam ciszę, kiedy komentarz aż cisnął się na usta oraz dysonans pomiędzy tym, czego my, kobiety, tak głośno się domagamy, a tym, czego mężczyźni od nas potrzebują; o co żebrzą muśnięciami dłoni albo spojrzeniami, które im krótsze, tym bardziej intensywne. Myślałam sobie: kiedy oni się przestaną gapić albo czy kiedykolwiek dorosną, bo jako nastolatka narzekałam na to, że chłopacy w moim wieku to straszne gówniarze. Mam już dwadzieścia trzy lata i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Zachodziłam w głowę, czy są głupi, czy robią mi na złość, kiedy po raz kolejny zignorowali moją prośbę. Rzucałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć długimi nocami, bo zastanawiałam się, jaka mam być, żeby im dogodzić. Grzeczne są dla nich za nudne, emanujące seksualnością to najczęściej dziwki, te, które potrafią się odszczeknąć, są zarozumiałymi babsztylami, a te małomówne nic sobą nie reprezentują...
Po tych wieloletnich, trwających od dzieciństwa obserwacjach, kiedy uświadomiłam sobie, że jestem dziewczynką i to coś zupełnie innego od bycia chłopcem, otworzyłam oczy. Tym razem naprawdę.
Zobaczyłam, że nie zawsze, kiedy na czymś bardzo mi zależy, jest to warte mojego tak głębokiego zaangażowania. Nerwy często udaje mi się odłożyć na bok i pamiętać o tym, że mam prawo, takie samo prawo jak mężczyzna, by odkurzyć jutro, a nie dzisiaj, skoro jestem wycieńczona fizycznie i psychicznie, na półce dobra książka, a lodówce uchowała się jeszcze resztka wina. Usłyszałam, że czasem lepiej zdecydowanie trzymać język za zębami, niż wdawać się w bezsensowne spory, które do niczego nie prowadzą. Nauczyłam się, że jeśli kobieta łaknie pieszczot, nie musi się ze swoim pragnieniem chować, a już na pewno nie przed swoim mężczyzną. Kobiety od tak długiego czasu zmuszone były wykorzystywać kartę przetargową między swoimi nogami, by coś dla siebie wywalczyć, że zapomniały, co sprawia największą przyjemność. Takie odnoszę wrażenie. I zapomniały chyba również o tym, że nie musimy wciąż walczyć z mężczyznami. Że łączy nas bycie człowiekiem; chęć bycia wysłuchanym, podtrzymanym na duchu i pocieszonym. Trzymanym za rękę w ciężkich chwilach. Mamy potrzebę wspólnego śmiania się i chwytania pięknych chwil. A jeżeli ktoś zaszufladkuję cię, dobra kobieto, jako puszczalską, bo powiedziałaś coś bądź zrobiłaś, pamiętaj, że nieważne, z ust której płci padła ta kalumnia.
Bzdura pozostaje bzdurą bez względu na to, czy ma cycki, czy fiuta.
Pamiętam, jak bardzo samotna czułam się w gimnazjum, kiedy wszystkie koleżanki miały chłopaków. Jaka byłam na siebie zła i sfrustrowana. Zastanawiałam się, czy to przez moje gęste brwi? Albo brzydkie oprawki okularów? Niemożliwe, żeby chodziło o moje zęby, nie są chyba AŻ tak krzywe... Zagłębiałam się więc w otchłani swoich gorzkich uczuć, a nienawiść do własnej osoby narastała w zatrważającym tempie. O co chodziło? O ograniczone horyzonty. Zapatrzona w jednego chłopaka, uważałam go za cały świat, podczas gdy prawdziwy świat, reprezentowany przez innych chłopaków, co chwila dostawał kolejnego kosza, a ja nawet nie byłam tego świadoma! I wreszcie, po akcie rozpaczliwej desperacji i totalnym zaćmieniu mózgu, skompromitowałam siebie na tyle, że nie mógł się do mnie nie uśmiechnąć.
I przypomniałam sobie, jaka jestem naprawdę. I jaka chcę być, i jaka mogę.
I że jeśli przestanę chcieć być jak wszyscy, stanę się o wiele szczęśliwsza.
Do tej pory często się nienawidzę, ale częściej na szczęście jestem sobą zafascynowana. To nie egoizm, nie brak skromności, ale uczciwe podejście do tematu, choć wiem, że tak to może nie brzmieć w tym momencie. Wiem, że tam, gdzie z innych emanuje smrodliwe tchórzostwo, tam ja odważnie występuję z szeregu i bohatersko staję na wysokości zadania. Z drugiej strony uciekam przed najprostszymi odpowiedziami... Kiedy indziej jestem człowiekiem niezachwianej wiary, co napędza innych do działania, lecz często chwieję się jak chorągiewka na wietrze, gdy trzeba podjąć ważką decyzję.
Wszystko sprowadza się więc do tego, że jestem nie tylko kobietą, ale przede wszystkim człowiekiem. Mam wady, tak jak mężczyźni, i mam zalety. Nie więcej i nie mniej. Tyle samo. Jeśli fascynuje mnie mężczyzna, staram się być dla niego równie fascynująca, co on dla mnie. Nie chowam się pod kocem i nie jęczę, że to się nie uda, więc lepiej skończyć wszystko zanim cokolwiek w ogóle się zaczęło, wyjechać za granicę (tudzież nie wracać). Lub wrócić właśnie. Do punktu wyjścia, tylko jeszcze bardziej pogrążonego w depresji niż przy ostatnim facecie.
Jeśli pragnę bycia wysłuchaną, muszę przede wszystkim słuchać.
A jeśli zależy mi na przeżyciu wspólnie z mężczyzną wielu lat, nie mogę liczyć na to, że weźmie na siebie wszystkie moje kłopoty i udźwignie je zamiast mnie. Ponieważ on też jest tylko człowiekiem.
Niemniej, od kiedy przeczytałam Nieznośną lekkość bytu Milana Kundery, dręczy mnie jedno zasadnicze pytanie. Dlaczego my, ludzie, zawsze chcemy coś w zamian? Dlaczego nie potrafimy kochać bezinteresownie? Dlaczego pragniemy, by kto inny poświęcał dla nas swój czas, energię i uwagę? Czemu nie potrafimy kochać po cichu, całymi sobą, bez nieustannego kalkulowania, co się opłaci, a co nie? Przecież, jeśli kochamy we właściwy sposób nas samych i staramy się, by było nam w życiu jak najlepiej, możemy zadziałać podobnie na osobę, na której nam zależy. Ale może właśnie w tym problem. Za mało robimy dla siebie. Zbyt małym uczuciem darzymy nasze wnętrza, więc chcemy, by inni robili to za nas?
Kobieto! Z okazji 8 marca apeluję do Ciebie: pokochaj siebie.
Jeżeli nienawidzisz się za jakieś fałdy na brzuchu, ewidentnie nie możesz przeskoczyć tematu, bo nie potrafisz mieć głęboko w dupie własnego odbicia w lustrze, zrób coś z tym. A potem się pokochaj.
Jeżeli czujesz do siebie wstręt, bo po raz kolejny skrzywdziłaś złym słowem bliską ci osobę, idź może do psychologa albo zastanów się, na czym naprawdę polega problem. I zrób coś z tym, a potem się pokochaj.
Dopiero, jeśli pokochasz siebie, będziesz mogła obdarzyć prawdziwą miłością tego, którego chcesz. I on to odwzajemni. Wiecie, o co chodzi, prawda? Ludzie to nie pantofelki. Mają więcej zmysłów, nie tylko te pięć czy sześć, o których mówi się na lekcjach biologii. Czują, kto jest wart ich zainteresowania, a im większe zainteresowanie, tym bardziej lgną do takich osób.
Ja się sobą interesuję bardzo, bardzo. Jeżeli Ty nie - czas najwyższy.
To Was na pewno przekona:
Ja mam problem ze stałymi uczuciami, a w szczególności jeżeli dotyczą one mnie samej :D raz się kocham, raz się nienawidzę i w żaden sposób tego nie zmienię :D
OdpowiedzUsuńAle post świetny ♥
Dziękuję Ci, kochana!
UsuńPS. Ja też tak mam, ale staram się bardziej kochać niż nienawidzić, polecam, to o wiele przyjemniejsze. :D
Post jest bardzo... ludzki i od serca! Uśmiechnęłam się parę razy.
OdpowiedzUsuń'Dopiero, jeśli pokochasz siebie, będziesz mogła obdarzyć prawdziwą miłością tego, którego chcesz.' Niestety nie mogę się z tym zgodzić. To stwierdzenie jest bardzo wykluczające... Pokochanie siebie nie jest konieczne, żeby prawdziwie kochać drugiego człowieka. W moim doświadczeniu (tj. z obserwacji przyjaciół i znajomych), wręcz często jest odwrotnie: osoba, która nie potrafi kochać siebie, kocha jeszcze bardziej drugą osobę. Ciekawe zjawisko swoją drogą... Być może jest to rodzaj rekompensaty względem siebie, nie mam pojęcia, ale w każdym razie chciałam tylko zauważyć, że ten warunek, o którym wspomniałaś, nie jest konieczny do spełnienia, by prawdziwie kogoś kochać. Taka sytuacja. :D
Pozdrawiam serdecznie! x
No właśnie, widzisz, tutaj jest taka jakby zagwozdka.
UsuńPrzeczytałam właśnie pewną książkę i padło tam sformułowanie, które mówi, że miłość do drugiego człowieka jest wtedy, kiedy kochamy go bardziej niż samego siebie. Nie do końca się z tym zgadzam. Twoja wypowiedź z kolei nasunęła mi przypadki, jakie pojawiają się w moim otoczeniu. Chodzi o ludzi, którzy kochają swoich partnerów tudzież bliskich tak bardzo, że przeważnie w ogóle nie myślą o sobie i zaczynają żyć życiem tego drugiego. I takie zaangażowanie wydaje mi się złe.
Jeżeli więc zakładam, że chciałabym kogoś prawdziwie kochać... Zgadzam się z Tobą, po części. Nie muszę siebie uwielbiać bezgranicznie, by dbać, szanować i kochać swojego partnera. Ale mając na uwadze to, że jeśli łączy nas prawdziwe uczucie, znaczy, iż on czuje do mnie to samo, powinnam zadbać o najważniejszą dla niego osobę na świecie - czyli właśnie siebie samą.
Buziaki!
Genialny post i taki.. prawdziwy. Rozumiem każde Twoje słowo i uważam, ze każda z nas powinna siebie doceniać. Zawsze i wszędzie. ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło! ;)
Również pozdrawiam!
UsuńNajważniejszym celem w życiu dla wielu kobiet, niestety, jest posiadanie faceta. Do tego stopnia, że jego brak jest katastrofą na miarę końca świata. I to nie przed sobą- tylko przed ludźmi, zwłaszcza "koleżankami". Mnóstwo kobiet robi wszystko, łącznie z aktami desperacji, by zamiast się realizować i dbać w pierwszej kolejności o własne szczęście, robią wszystko by uszczęśliwić "pierwszego lepszego" faceta. To strasznie.. żałosne, ale niestety prawdziwe. Głupie kobietki przestańcie wreszcie !
OdpowiedzUsuńNo i zgadzamy się ze sobą!
UsuńPrzyłączam się do apelu w stronę głupich kobietek. :)