Postanowiłam się przed Wami obnażyć. Nie dlatego, że jestem ekshibicjonistką, choć niewątpliwie momentami mam takie zapędy. Nie chcę zrobić sobie dobrze, tylko wytłumaczyć co niektórym, jak ważne jest myślenie o tym, co mówimy bądź piszemy. Słowa są bowiem bardzo niebezpiecznym narzędziem. W końcu, jak głosi japońskie powiedzenie, bardziej boli od języka niż od miecza.
Jako dzieciak byłam przesadnie wrażliwa. Może artyści tak mają, miło to sobie wmawiać. A może wina rodziców, że trzymali mnie pod kloszem i póki nie skończyłam sześciu lat, póty mój kontakt z rówieśnikami był w zasadzie zerowy. Trochę mi to zostało do dziś, że wolę jednak towarzystwo nieco ode mnie starszych. I że wciąż mam problemy z przyjmowaniem krytyki oraz wykazuję przesadną emocjonalność, z czym czasem sobie po prostu nie radzę, ale pracuję nad tym. Podejrzewam, iż większość osób, które poznałam w przeciągu dwóch ostatnich lat, w życiu by mnie nie podejrzewało o takie defekty na psychice.
Kobiety często mówią mi, [...] że chętnie też by tak podróżowały, ale nie mogą, bo są kobietami. Mężczyźnie jest łatwiej, a dla kobiety to po prostu niemożliwe.
Takie słowa witają nas w prologu zatytułowanym Intro (dlaczego właśnie Intro - o tym nieco później). Zapraszam do przeczytania recenzji książki idealnej na początek wakacji.
- Podróżujesz sama? - Tak. - Ale wszystko z tobą w porządku?
Z takimi pytaniami bardzo często spotyka się Katarzyna Maniszewska, doktor nauk humanistycznych, absolwentka germanistyki i dziennikarstwa na UW, lecz przede wszystkim podróżniczka. Podróżniczka, która - uściślijmy - podróżuje samotnie z plecakiem, bez konkretnego planu, za to z tytułowym łutem szczęścia. Podróżnik bez powodu jest zapisem jej najciekawszych perypetii z m.in. Borneo, Wietnamu, Indonezji, Sulawesi czy Wyspy Wielkanocnej.
Wracając do prologu, a w zasadzie intra... W książce Kasi Maniszewskiej najciekawszą rzeczą a propos formy jest konstrukcja rozdziałów. Ponieważ każdy rozdział rozpoczyna cytat z piosenki, którą podróżniczka dopasowała do miejsc, jakie odwiedziła, a na końcu spotkamy się z Sountrackiem, jest to lektura zupełnie wyjątkowa. Rozdziały najlepiej czytać, kierując się sugestią autorki, zatem w akompaniamencie proponowanych przez nią rockowych kawałków. Wśród nich można znaleźć chociażby What A Wonderful World Louisa Armstronga czy All You Need Is Love Beatlesów, zatem Podróżnik bez powodu poszerza horyzonty nie tylko poprzez spostrzeżenia autorki na temat miejsc geograficznych i spotkanych tam osób. To również fantastyczna szkoła pierwszorzędnego rocka. To zaproszenie do poznawania - świata i samego siebie - najpierw poprzez tekst, później za pośrednictwem muzyki, a ostatecznie... Cóż, coraz częściej ludzie pytają mnie, czy nie mam ochoty rzucić pracy, spakować plecak i ruszyć przed siebie. W końcu pracuję w wydawnictwie podróżniczym. Cóż, muszę przyznać, że po lekturze takich książek, jak Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia takie pragnienie momentami znów się we mnie budzi.
Kolejna rzecz, która bardzo mi się w książce podoba, to osobiste przemyślenia autorki, które ujmuje w formie dobitnych sformułowań. Prostota i sposób przekazu bezbłędnie trafiają do czytelnika i zostają w jego myślach na dłużej, zmuszając do refleksji nad ekologią, polityką czy relacjami międzyludzkimi. Na wyróżnienie zasługują też świetnie opisane widoki. Czytając, czułam się, jakby czas się zatrzymał, jakbym znalazła się we wnętrzu najpiękniejszych pocztówek z odległych zakątków świata. Tylko w takiej pocztówce 5D.
Widok złotych punkcików migoczących w ciemnościach nocy, wśród dźwięków lasu - szelestów, świstów, skrzeczenia żab, cykania świerszczy - sprawił, że czułam się, jakbym wylądowała w Nibylandii.
I nie wiem już sama, co jest najlepsze. Obecność celnych ripost związanych z poczuciem humoru, czy sama główna bohaterka, jawiąca się niczym superhero podczas zwiedzania pełnych nietoperzy jaskiń czy zderzenia z, wydawać by się mogło, absurdalnymi wierzeniami natiwów. Nie potrafię się zdecydować.
Książka wydana jest po prostu przepięknie. Na bogato, można powiedzieć. Stylowy papier kredowy, który pieści palce, przewracając kolejne strony lektury. Edytorsko - bezbłędnie. A okładka... Na pierwszy rzut zachwyca, ale ma w sobie coś niepokojącego. Nad lazurową zatoką unoszą się ciemne, burzowe chmury, które wydają się być tak ciężkimi, że zaraz mogą spaść na pierwszoplanową łódeczkę. Zdecydowanie forma książki zachęca do zapoznania się z jej treścią. Ale trudno się dziwić. W końcu Łut szczęścia ukazał się na początku bieżącego roku nakładem najlepszego wydawnictwa na świecie.
Dzieło Kasi Maniszewskiej należy przeczytać jeszcze z jednego powodu. Zerknijcie poniżej.
Moje podróżowanie takie właśnie jest - bez powodu, a często i bez konkretnego celu. Znajomi mawiają, że i bez pomyślunku... Ale do samotnej wyprawy nie są one potrzebne. Niezbędne są natomiast: determinacja, otwartość i odrobina pieniędzy. Przy czym to ostatnie naprawdę nie jest najważniejsze.
To tylko potwierdza, że życie jest podróżą, a dzięki lekturze można podbudować nie tylko swoje podrożnicze skille, ale przede wszystkim właśnie te życiowe. Zyskać bądź utwierdzić się w przekonaniu, że dzięki ryzykowaniu można naprawdę wiele zyskać i nie ma sensu tkwić wiecznie w jednym punkcie, a bycie uprzejmym zawsze popłaca.
Polecam bardzo, bardzo.
Grubasy śmierdzą. Czy to mit? Stereotyp? Duby smalone? Czy w ogóle można kogokolwiek nazywać grubasem albo tłuściochem? Jeżeli chcesz poznać odpowiedź na to pytanie, poczekaj i przeczytaj wstępniak, może wówczas obrzucisz mnie mniejszą porcją gówna.
Po zeszłorocznej akcji, która zebrała niemal krwawe żniwo, kiedy postanowiłam napisać o problemie nadwagi wśród pewnego zakątka vlogowego światka, wiem już, że należy być delikatnym w doborze słów, by nikogo nie urazić. Nie to mam na celu. Chcę, by moje teksty dotarły do Was, poruszyły czulszą strunę i przyczyniły się do polepszenia sytuacji na świecie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że całym światem nie zatrzęsę tak, by zmienił się w Nibylandię (która też przecież nie była idealna - piraci!), ale może moje doświadczenia podziałają na Was choć troszkę motywująco? A jako że to moje doświadczenia, to choć od roku mocno pracuję nad trzymaniem języka za zębami i byciem bardziej subtelną, mój sposób ekspresji raczej się nie zmienił. W związku z tym, kiedy mówię do siebie w myślach, nie nazywam siebie słodką laleczką czy misiem lubisiem. Najczęściej po prostu walę do siebie z grubej rury: ty głupia, głupia, głupia żałosna dziewczynko, coś ty znowu nabroiła. I równie często: Emilka, ty wstrętny grubasie, weź się za siebie.
Jeżeli zatem należycie do tej wrażliwej części społeczeństwa, nie czytajcie dalej. To tekst bez cenzury, tylko dla niewybrednych czytelników.
Według mnie grubasy śmierdzą. Dosłownie i w przenośni. Wiem po sobie.
Chodzi o prysznic, a w zasadzie jego brak. Więcej tłuszczu przekłada się na większe zmęczenie. Większe zmęczenie z kolei prowadzi do zwiększonego wydzielania potu przez organizm. Pot uwielbiają bakterie, przez których działanie bierze się ten smród przypominający zapach lejsów o smaku zielonej cebulki. Ponieważ grubasy pożerają paskudztwa, czyli nałogowo wpieprzają czisy z maka, wylizują ostatnie smużki nutelli ze słoików, i tak dalej, żołądek nie jest w stanie tego świństwa szybko strawić, więc czasami grubasom nawet wali z ust.
Byłam w tamtym miejscu. Jedną nogą.
Najgorsze, że wejście pod prysznic przepełniało mnie lękiem. Musiałam wtedy patrzeć na obwisłe worki, które utworzyły się w miejscu ramion, na czerwone kreski pomiędzy fałdami tłuszczu, jakie miałam zamiast brzucha oraz męczyć się, by precyzyjnie trafić maszynką do miejsc intymnych. Często woda lejąca się ze słuchawki mieszała się z moimi łzami.
Śmierdziało więc ode mnie też beznadzieją.
(Boże, jakie to smutne, zaraz znowu się poryczę).
Ale wyszłam stamtąd. Nie było lekko, potrzebowałam pomocy, sama nie miałam w sobie tyle siły. Nie, nie płaciłam za dietetyka czy trenera osobistego. Pomogły mi przyjaźń i internet. A później już sama wiedziałam, czego chcę. Odnalezienie wewnętrznej motywacji przyszło dopiero później, więc nie przejmujcie się, że ochota na ćwiczenia Wam mija, kiedy przez pół doby nie macie do czynienia z motywującymi memami. Na wszystko przyjdzie czas.
Dlaczego ja w ogóle o tym piszę?
Bo zaraz idę robić wygibasy z matą i ciężarkami.
Bo wczoraj rozmawiałam z Zimnym, który zaczął ćwiczyć, zdrowiej jeść i cieszę się jego szczęściem.
Bo nadwaga to coraz poważniejszy problem i prawie zawsze wychodzi z syfu, jaki mamy w naszych głowach. Prawda jest taka, że nie będziemy wyglądali idealnie, póki nie uporządkujemy swoich spraw, póki nie zrobi nam się lepiej na umyśle. Ale z drugiej strony, regularne ćwiczenia naprawdę mogą pomóc usystematyzować pewne rzeczy i pomóc w psychicznym stanięciu na nogi.
Bądźcie piękni, bądźcie zdrowi.
Ale nie wierzcie w to, co mówią, że zmiana diety jest łatwa, że od razu później czujesz się lepiej i masz więcej energii, że ćwiczenia to sama przyjemność.
Pamiętam, że w prawdziwego doła wpadłam ponad rok temu, kiedy widziałam, jak Zuzia wykonuje wszystkie ćwiczenia z naszej playlisty, a ja po trzech powtórzeniach mam ochotę wyskoczyć przez okno i uciec, czego oczywiście nie zrobię, bo nie mam na to zupełnie siły. Pamiętam, jakim cierpieniem było wpychanie w siebie śniadania zaraz po wstaniu zamiast nasycenia się papierosem. Jak źle się czułam, kiedy zamiast cziperków i fryteczek z majonkiem zaczynałam faszerować się brokułami. Naprawdę bolał mnie żołądek. I czułam potężny stres, no bo co, jeśli to nie podziała?
Ale słuchajcie, spróbujcie, dobra? Co Wam szkodzi trochę się przemęczyć? Są wakacje, rzućcie te lapki i tablety w cholerę, nie musicie spędzać przed nimi całego dnia. Pot po ćwiczeniach śmierdzi o wiele mniej niż pot wstydu. Nawet, jeśli jesteście w miarę szczupli, to nie oznacza, że nie macie się ruszać, jasne? Zbudowanie kilku mięśni też jest w miarę spoko. (Byle nie przesadzać).
Piszę tu do nas wszystkich, tych, którzy piszą i czytają na potęgę, a do tego starają się coś ugrać w sołszal midia. Siedzimy na dupach większą część doby. Za dziesięć lat będziemy krzyżówkami wielbłądów i ciężarówek (bo duże opony, łapiecie, nie?), więc pomyślcie o tym, by może jednak zachować atrakcyjność na później. By lepiej się czuć.
Kocham literaturę. Czytam nałogowo, ale nie wyobrażam sobie przedłożyć lektury nad akcję we własnym życiu. Tak samo jestem uzależniona od rozwijania fabuły w rzeczywistości, jak i na kartkach Worda.
Nie chcę być w przyszłości stereotypową pisarką, która wygląda albo jak niedożywiona wiewiórka, albo czarna wrona, która musi wystąpić w Tańcu z gwiazdami, by nauczyć się na nowo żyć. Z góry przepraszam za niezbyt zawoalowany prztyczek w stronę bestsellerowych polskich twórczyń prozy kobiecej. Kimże ja jestem, by krytykować, jak kto wygląda?
Nikim. Szczerze powiedziawszy, nikt nie ma do tego prawa. Ale mogę krytykować samą siebie. Mogę i robię to. Wiem, że to, jak wyglądam, nie odzwierciedla mojego wnętrza i pragnę, by inni ludzie, poza tymi najbliższymi, również nie musieli używać rentgena, by przedrzeć się przez kotary tłuszczu i dostrzec piękno, które gdzieś tam we mnie jest.
Jak w każdym człowieku, o czym jestem przekonana.
Napiszcie proszę, czy Wy też mieliście problemy ze zdrowym trybem życia i dlaczego. Czy w ogóle się tym przejmujecie i jak w ogóle wygląda to w środowisku osób prowadzących bloga. Wesprzyjmy się.
Ale żeby nie popadać ze skrajności w skrajność - przestroga od Taco.
Nie wiem, jaki klej wąchała Charlotte Roche podczas pisania Wilgotnych miejsc, ale zdecydowanie wolę zaciągać się inną substancją. Nie chcę wiedzieć, jaka była inspiracja niemieckiej pisarki do stworzenia swojego debiutu literackiego. Wiem za to, że książka zdecydowanie warta jest przeczytania. Co wrażliwsi - uzbrójcie się w kacmiskę albo strestorebkę. Zaczniemy od spoilerów.
Helen ma kalafior na tyłku. Nie, nie łazi z warzywem wepchniętym w majtki. Pomiędzy pośladkami wyrosło jej niezłe paskudztwo. No cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi i nasze ciała mają pełno mankamentów. Niemniej, Helen niekoniecznie przykłada się do dbania o swój organizm. Wręcz przeciwnie. Jak sama mówi, higienę ma w głębokim poważaniu. Dlatego w publicznej toalecie czyści deskę klozetową wnętrzem własnych ud, a by nie zmarnować niestrawionych narkotyków, postanawia wypić zwrócone płyny żołądkowe z wiadra, na spółę ze swoją przyjaciółką.
Dawno temu wymyśliłam, że będę pisarką. A teraz nawet bloga przestałam pisać. Zaraz sprawdzimy, czy wciąż potrafię to robić. Koniecznie dajcie znać, jak mi poszło.
Dzisiaj notka o częściowym odnajdywaniu szczęścia, czyli o tym, jak być sobą. To moje refleksje z całego dnia, podczas którego miałam czytać i pisać, a skończyłam na oglądaniu YouTube'a.
Mój współlokator (uwielbiam tak zaczynać opowieści) postanowił robić pranie. Nie wiem, jaki jest Wasz stosunek do prac domowych i takich niby obligatoryjnych obowiązków jak sprzątanie, ale pranie robić warto, potwierdzone info. I tak jak nie bardzo przepadam za myciem naczyń, odkurzam raz na ruski rok, a każdą czynność związaną z systematycznym utrzymywaniem ładu w najbliższym otoczeniu odwlekam w nieskończoność, tak pranie uwielbiam robić. Odnajduję w tym zajęciu spokój, pewną celowość. Bez czystych ubrań nie będę się czuła ładnie, a muszę czuć się ładnie, żeby wierzyć, że naprawdę jestem ładna, co wpływa bardzo na moją wydajność. No wiecie, takie pitu-pitu, bo tak naprawdę chodzi o to, że nastawia się pralkę i ona sama pierze przez godzinę i jedenaście minut. I w tym czasie można zrobić wszystko. Na przykład koktajl, który zostanie skonsumowany podczas oglądania najnowszego odcinka Gry o tron. Albo napisać recenzję książki na bloga. Albo zdrzemnąć się. Cokolwiek.