Książka tradycyjna kontra e-book i pesymistyczna wizja przyszłości

Andrzej pożyczył mi swój czytnik, abym zdecydowała, co wolę. Książkę tradycyjną czy e-booki. Spór między czytelnikami o formę tekstu jest zagorzały chyba tak samo jak o to, czy Wojewódzki jest gejem, czy jednak nie. Ja zaś wreszcie mogę się konstruktywnie wypowiedzieć. 

Książka tradycyjna ma w sobie to coś. Zapach farby drukarskiej (lub też stęchlizny, jeśli ktoś trzyma książki w piwnicy) i po prostu: postać materialną. Kiedy trzymam w rękach lekturę, czuję potęgę ludzkiej cywilizacji (bez kitu, podchodzę do książek z wielką powagą i szacunkiem). To też w pewnym sensie symbol dobrobytu. Im więcej tomów a półce, tym widać, że gospodarz ma więcej pieniędzy. Biznesmeni zamawiają sobie nawet bogato zdobione imitacje książek, których lśniące złotem grzbiety pięknie prezentują się na półkach, bo to na ich klientach lub wspólnikach wywiera wielkie wrażenie; ma książki, więc pewnie czyta, a to znaczy, że jest i mądry, i pracowity. (Już dawno zauważyliśmy, że oglądanie filmów jest łatwiejsze niż czytanie). 



To, co mnie urzekło w czytniku e-booków, to jego lekkość. Kindle Andrzeja idealnie leżał mi w dłoni. Nie męczył mi się nadgarstek, kiedy leżałam w łóżku z łokciem na pościeli i czytnikiem podniesionym na wysokość oczu. Nie miałam problemów z rozczytaniem słów umieszczonych na skrajach stron, blisko miejsca, gdzie łączą się one z grzbietem. Grzbietu bowiem nie było, więc nie był narażony na żadne zagięcia. No i piękne ilustracje pojawiające się na ekranie po wyłączeniu czytnika robiły na mnie ogromne wrażenie. Nie podobało mi się w zasadzie tylko to, że długo zajmowało znalezienie jakiejś zakładki z zaznaczeniem, dajmy na to, złotej myśli. W książkach tradycyjnych widać zakładki od razu. W wersji elektronicznej - niestety nie ma takiej opcji. 

Stwierdzam zatem wszem i wobec, że czytnik e-booków to całkiem niezły gadżet. Wątpię jednak, by wyparł książkę tradycyjną w ciągu najbliższych stu lat. (Choć, kto wie, mogę się mylić). Kocham każdą formę czytania, nieważne, jak wygląda tekst, i czy składa się z materii, czy pikseli. Tylko wiecie, co mi się w tym momencie nasuwa?

Że nie damy sobie w pewnym momencie rady, gdy coś na świecie pierdyknie. Na przykład gdy Słońce uraczy nas potężnym wyładowaniem magnetycznym i zarówno telefony komórkowe, jak i komputery czy mikrofale i zautomatyzowane samochody, po prostu przestaną działać. Popatrzcie, kiedyś ludzie umawiali się przez listy. Zapisywali spotkania w kalendarzu. I odnajdywali, nawet jeśli wyznaczona data była odległa o dwa lata naprzód. Teraz, kiedy umawiamy się ze znajomymi do centrum handlowego, to jeśli nie mamy telefonu, już się nie znajdziemy. A jeśli dodatkowo nam padnie tablet z kalendarzem, to już w ogóle bieda. Bylibyśmy udupieni, gdyby nie fakt, że kalendarz jest na dysku google, a my mamy jeszcze laptopa i smartfona z dostępem do Internetu, więc jeszcze jakoś przetrwamy ten kryzys. 



Boję się też trochę o siebie, bo nie potrafię już wyjść z domu, nie mając słuchawek do telefonu, tak bardzo przyzwyczaiłam się do słuchania muzyki w podróży. Laptop to moje główne narzędzie pracy, tak jak i rozrywki. A jedzenie najczęściej przygrzewam w mikrofali. Co byśmy zrobili, gdyby pewnego razu zdarzyło się dokładnie jak w serialu Revolution? Nagle nie ma prądu. I co dalej? Wojna? 

Niby nie ma co martwić się na zapas, ale jakiś tam niepokój pozostaje. Zwłaszcza, gdy obserwuję jedno z dzieci moich sąsiadów. Nie umie jeszcze mówić, ale grać w Heroes owszem. Quo vadis gentes

Share this:

CONVERSATION

6 komentarze:

  1. Ja ostatnio rozpaczam, ponieważ popsuł mi się czytnik. Chociaż wolę książkę papierową, to uważam go za bardzo przydatne narzędzie. Jak muszę gdzieś jechać, to biorę wersje elektroniczne, a nie 10 książek do torby (choć jedną tradycyjną i tak zawsze mam przy sobie).

    Co do twojej końcowej refleksji - ostatnio z kimś już o tym rozmawiałam. Całkowite zautomatyzowanie otumania ludzi. Jeśli ktoś nauczy się jeździć na nowym aucie i padnie mu elektronika, to aż strach pomyśleć jakie szkody wywoła, np. przy parkowaniu. Na szczęście ja jeszcze korzystam z listów, pocztówek, kalendarza w formie papierowej, książek. Nawet blog nie jest podstawą moich refleksji - od lat piszę pamiętniki w zeszytach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo podoba mi się Twoje podejście. Też jestem zwolenniczką zapisywania informacji również w formie papierowej. Pocztówki zawsze mile widziane, a bez papierowego kalendarza na pewno bym sobie nie poradziła. : )

      Usuń
  2. Ja z e-bookami, kindle'ami i wszelkimi tego rodzaju wynalazkami mam zdecydowanie nie po drodze. Co śmieszniejsze, większość argumentów "za" wznoszonych przez ich miłośników jest dla mnie zupełnie obojętna, jeśli nie "przeciw". Wszystko jest względne.

    Czytam rzecz jasna na kompie jakieś pdfy gdy do danej pozycji nie mam innej możliwości dostępu, ale to tyle.

    Po prostu przeraża mnie perspektywa bycia permanentnie podpiętym do ekranu jak w jakiejś dystopii. Jak co poniektórzy moi znajomi, którzy nie wytrzymają dziesięciu sekund rozmowy bez odświeżenia facebooka na telefonie. Osobiście nawet telefon (jedyny jaki kiedykolwiek miałem, ten sam od ośmiu lat) czasem wyłączam i rzucam gdzieś w kąt, żeby się odciąć na parę dni.

    "Wątpię jednak, by wyparł książkę tradycyjną w ciągu najbliższych stu lat." - ja wątpię, by stało się to kiedykolwiek.

    "Quo vadis gentes?" - młodzi zmierzają tam gdzie zawsze: do bycia starymi i narzekania na "dzisiejszą" młodzież.

    Ale żeby nie było, że jestem jakimś radykałem, to na przykład o tej maszynce nie mogę przestać myśleć, odkąd kolega podesłał mi link. Muszę ją mieć http://hemingwrite.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś też miałam takie podejście do telefonu. Trochę tęsknię za taką lekkością obchodzenia się bez niego, ale mam taką pracę, że muszę często porozumiewać się tą drogą ze współpracownikami. Ciężko było się do tego przyzwyczaić, bo wolałam zdecydowanie pisać SMS-y niż rozmawiać, ale dzięki temu chyba bardziej nauczyłam się mówić.

      Dzięki za cenne uwagi, ale zawartość tego linku to jest jakiś gwałt na historii maszynopisarstwa. : D Jest taka mała, na ekranie prawie nic nie widać, to raczej lansiarski gadżet niż narzędzie pracy. Poza tym podczas pisania muszę mieć dostęp do internetu, by sprawdzić, czy przypadkiem nie popełniam jakiegoś błędu rzeczowego. Rety... Czego to ludzie nie wymyślą. : )

      Usuń
    2. A mi się podoba, bo przypomina automat perkusyjny, Do maszyn do pisania samych w sobie nigdy nie miałem sentymentu. A dostęp do internetu podczas pisania raczej mi przeszkadza, bo rozprasza.

      Usuń
  3. Nie wyobrażam sobie życia bez książek :( Chyba nigdy nie będę w stanie przestawić się całkowicie na elektroniczne przedmioty :)

    OdpowiedzUsuń