A hipopotamy żywcem się ugotowały

Will Dennison ma już szczerze dosyć Ramseya Allena, który wciąż zadręcza go rozmowami o miłości, jaką darzy Phillipa Touriana. Al nie potrafi żyć bez Phila. Pewnie dlatego śmierć z jego ręki nie była wcale taka zła, jaką byłaby, gdyby został zamordowany przez kogoś innego. Mike Ryko zaś stara się być lojalny wobec każdego z nowych przyjaciół, a nade wszystko chce ruszyć znów w drogę dzięki zaciągnięciu się na statek. 

Grubą przesadą byłoby nazwanie książki napisanej wspólnie przez Williama S. Burroughsa i Jacka Kerouaca, kolejno: prekursora oraz króla bitników, dziełem lub majstersztykiem. To raczej proste opowiadanie, którego powstanie zainspirowały traumatyczne wydarzenia z życia. Traumatyczne dla czytelnika naszych czasów, zaś dla przedstawicieli beat generation: niebywale inspirujące.

Historyjka opisana w A hipopotamy żywcem się ugotowały jest banalna. Młode studenciaki szlajają się od domu do domu w pierwszej połowie lat czterdziestych ubiegłego wieku i wyłudzają od znajomych pieniądze, alkohol, jedzenie. Są bohemą, lecz o tworzeniu na razie bardziej mówią, niż działają w istocie. Chłopaki mają jednak dobre usprawiedliwienie. Jak powiada pewnego razu jeden z głównych bohaterów, nonszanalancki cynik Will Dennison, w istocie alter ego Burroughsa:

Trafna uwaga, Dennison!

W książce pojawia się sporo rozważań przyszłych twórców na temat roli artysty i sztuki. Trudnych relacji męsko-damskich, skomplikowanych jeszcze bardziej niż zwykle, bo zaangażowani w nie mężczyźni często byli nie tylko biseksualni, ale również desperacko spragnieni wolności. Najbardziej zastanawiający jest dla mnie jednak obraz społeczeństwa amerykańskiego w latach akcji utworu. Niekończąca się zabawa w barach z jednej strony, a z drugiej ogromna niesprawiedliwość
skorumpowanej policji, nie tylko przymykającej oczy na krzywdy innych, ale samej przysparzającej cierpienia obywatelom. Dosyć sporym absurdem jest, że Dennison, pośredniczący w przekazywaniu zleceń małym przestępcom, zaczyna pracować jako detektyw. Wszystko razem stanowi zatrważającą wizję, ale jej świadectwo, wraz z kipiącymi życiem opisami Nowego Jorku w roku '44, jest bezcenne.

Powtórzę: bezcenne.

I chyba to jest gwóźdź programu. Że taka książka w ogóle powstała, co więcej, że wreszcie ukazała się drukiem mimo skrupulatnego przechowywania rękopisu przez ponad sześć dekad. Że można zobaczyć, jak dwóch głównych kojarzonych ze zbrodnią pisarzy przeżywa zamordowanie jednego ich przyjaciela przez drugiego.

Mam mieszane uczucia, bo czytałam A hipopotamy żywcem się ugotowały chyba inaczej niż osoba, dla której bitnicy stanowią niezbyt charakterystyczne hasło lub nawet w ogóle o nim nie słyszeli. Czy tacy ludzie sięgnęliby jednak po tę konkretną lekturę? Byłam bardzo ciekawa recepcji Kerouaca oraz Burroughsa odnośnie zamordowania Davida Kammerera. Spostrzeżenia pisarzy otrzymałam, przyjęłam i tyle. Nie było więcej fajerwerków, nie licząc fragmentu, kiedy Phillip przychodzi do Dennisona, wyjmuje z kieszeni czerwoną od krwi paczkę papierosów marki Lucky Strike i ostatnim szlugiem częstuje przyjaciela. Tak, to była prawdziwa petarda. 

Bohaterowie? Cóż, jak żywi. Lub martwi, w przypadku Ala, czyli Davida Kammerera, który u mnie wzbudził również ogromne politowanie. Miłość jego życia, inspirację i obsesję, Philipa, a tak naprawdę Luciena Carra, pewnie zamordowałabym gołymi rękoma, gdyby przyszło mi obracać się w środowisku tamtych lat. Mike (Jack Kerouac) i Will (William S. Burroughs) - do ukochania. Jak i pierwowzory. 


Język utworu jest dwoisty. Kerouac pisze mniej wysumblimowanie niż Burroughs, ale obaj uraczą czytelnika wielością szczegółów w opisach i wartką akcją. Może jednak z powodu długości lektury, czyli niespełna stu pięćdziesięciu stron, czyta się tak dobrze?

 

W sobotnie noce bary zamykają około trzeciej, więc do domu dotarłem za kwadrans czwarta, po zjedzeniu śniadania u Rikera, na rogu Christopher Street i Siódmej Alei. Rzuciłem "News" i "Mirror" na kanapę, zdjąłem płócienną marynarkę i położyłem na gazetach. Miałem zamiar od razu iść do łóżka.

Powyżej fragment okładki oraz pierwszy, cudowny akapit utworu, który przyczynił się w wielkiej mierze do mojej ostatecznej oceny, czyli
6/10.

Mam nadzieję, że zarówno treść recenzji, jak i cytaty z książki czy sam intrygujący tytuł, skuszą Was do przeczytania reszty. Naprawdę warto, bo to ciekawa książka, a historia prawdziwa, na kanwie której powstała fabuła, zamieszczona została przez wydawcę z tyłu tomu. I bardzo szczegółowo zrelacjonowana. Ale jeśli wolicie zamiast książki sięgnąć po film oparty na tych samych motywach, polecam Kill Your Darlings, o którym pisałam już w TYM MIEJSCU. Głównym bohaterem jest Allen Ginsberg, którego w Hipopotamach jakoś mi zabrakło. Na szczęście pojawił się w obrazie wyreżyserowanym przez Johna Krokidasa. 

Share this:

CONVERSATION

4 komentarze:

  1. Widzę, że naprawdę siedli Ci bitnicy. Ja sama miałam na nich fazę po obejrzeniu "Skowytu", ale im więcej czytałam książek im poświęconych, tym bardziej ten nastrój mijał. Owszem, znalazłam kilka uroczych epizodów (spotkanie z Ginsbergiem w "Poniedziałkowych dzieciach" Patti Smith, skądinąd książce niebitnikowskiej), ale jako formacja bitnicy lepiej dla mnie brzmieli z definicji niż przemawiając przez swoje własne utwory. "W drodze" okazało się być nudne, nie dlatego, że doświadczenia bohaterów były zbyt skromne (tego akurat nie mogłam im zarzuć), ale dlatego, że czytanie o nich nie wywierało na mnie absolutnie żadnego wrażenia. Kerouac? Nie urzekł mnie jego język, wolę już kiedy opiernicza w listach Ginsberga, niż kiedy pisze własną prozę. Burroughs? Koleś. Który. Zastrzelił. Żonę. Przypadkiem. Podsumowując: nie jest to ekipa, z którą chciałabym spędzić noc z piątku na sobotę. Chociaż sentyment do poety-okularnika-geja pozostał ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siedli mi ostro. Oczywiście jeszcze nie widziałam "Skowytu", więc się nie wypowiem, ale im więcej wsiąkam w temat, tym bardziej nim... nasiąkam. (Elokwencja max).
      Legenda bitników głosi chyba, że to była grupa utalentowanych, podróżujących artystów, którzy wzięli życie w swoje ręce... To nieprawda. Nie tylko byli świadkami traumatycznych wydarzeń i one ich w pewnej mierze ukształtowały, ale też, dokładnie tak jak piszesz, sami powodowali ogromne szkody. Kerouac wyrzeka się własnej córki i rujnuje zdrowie swoje i swoich bliskich, Burroughs zabija żonę i niszczy się (ale, co fascynujące, żyje najdłużej z całej ekipy), Carr morduje w obrzydliwy sposób swojego kochanka... I wszyscy żyją dalej. Wszędzie, gdzie się pojawiają, wszczynają istny kataklizm i zostawiają po sobie pobojowisko. Ale i inspirują, i żyją naprawdę, nie tylko dumają. Są odkrywcami swoich czasów, potrafią przewodzić wielu duszom i wskazywać kierunek - choć niekoniecznie pomyślny. Wszystko zależy od punktu widzenia. Chyba powinnam napisać notkę, dlaczego tak bardzo intryguje mnie beat generation.

      A "W drodze" absolutnie mnie nie znudziło! I czułam dużo emocji, czytając kolejne rozdziały. Kwestia gustu, no nie?

      Usuń
  2. Jak wyżej, również mam wątpliwości co do "ukochaniości" pierwowzorów Mike'a i Willa. Pierwszy alkoholik, który wyrzekł się własnej córki, a drugi narkoman o socjopatyczny ciągotach i żonobójca. Ale przynajmniej ciekawie jest poczytać ich i o nich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie, są fascynującymi postaciami (oczywiście nie dla każdego). Dużo życia i prawdziwości wyciągam z ich utworów, a jeszcze więcej przez poznawanie życiorysów. Można patrzeć na Kerouaca i widzieć człowieka, który zachlał się na śmierć, ale można patrzeć na Kerouaca i widzieć dużo więcej. Może nawet więcej, niż reprezentował w istocie, lecz wspaniałe jest właśnie to, że można interpretować na różne sposoby.

      Usuń