Home
Archive for
2016
Wisława Szymborska - Ludzie na moście
Nie lubię poezji, to nie jest moja działka, trochę się rozmijamy, wolę prozę - mówiłam jeszcze chwilę temu. Wreszcie opuściło mnie jednak zaćmienie umysłu i teraz mogę Wam z całą pewnością powiedzieć, że ten, kto nie obcuje z liryką ma naprawdę bardzo ograniczone horyzonty myślowe. A żeby dodatkowo Was podjudzić do czytania poezji, kochani Polacy - jeżeli nie znacie twórczości naszych sztandarowych artystów, to nie jesteście godni trzymania jakichkolwiek insygniów związanych z naszą ojczyzną. Nawet biało-czerwonego szalika na meczu Euro. Dlatego dzisiaj o Wisławie Szymborskiej i Ludziach na moście.
Dawno już chciałam podjąć się zrecenzowania tomiku poetyckiego, ale uważałam, że brak mi do tego kompetencji. Moje pióro może i niektórzy określają jako lekkie, ja sama niestety nie mogę się z tym zgodzić. Piszę nierzadko wulgarnie i dobitnie, delikatności mam tyle, co kobyła ciągnąca brony po polu. Poza tym poezją interesuję się od niedawna, trochę łyknęłam na studiach, więcej już z piosenek Grabaża i strony Świetlickiego na FB. Szkoda, bo wydawnictwo, w którym pracuję, wydaje naprawdę niesamowite zbiorki poetyckie, które zrecenzowałabym z miłą chęcią, gdyby nie ten brak wiary we własne siły.
Na szczęście pani Menadżer z wydawnictwa Znak gdzieś tam wyszperała Fabrykę dygresji i uznała, że podeśle mi dwa tomiki. Pewnie nikt inny nie chciał się podjąć recenzji, bądźmy realistami. Ale z drugiej strony... Nie piszę przecież stricte recenzji, tylko opisuję swoje odczucia związane z lekturą danej książki. Może właśnie tak powinno się robić z poezją?
Jednym z tomików przesłanym przez panią Menadżer były Ludzie na moście Wisławy Szymborskiej, która chyba największą poetką polską była, jest i będzie. Czy ktoś się z tym nie zgadza? Lubię być wyprowadzana z błędu, więc dajcie znać w komentarzu, dobrze?
Tomik rozpoczyna się od utworu Trema, w którym ja liryczne (czyli podmiot liryczny, to są synonimy tak jakby, maturzyści, przygotowujcie się do egzaminu czytając mojego bloga, dużo zyskacie!) porusza istotny temat wyższości poetów nad pisarzami albo pisarzy nad poezją. I tutaj się zatrzymamy, bo to bardzo ważny utwór, który dotyka mnie osobiście.
Słyszę bardzo często, że polska literatura jest do dupy, bo mało jest dobrych pisarzy.
Nieprawda. Jeżeli ktokolwiek tak twierdzi, to znaczy, że nie ma rozeznania w literaturze polskiej. Ale o tym troszkę później. Postaram się Wam jeszcze w tym tygodniu udowodnić, że świat polskiej twórczości literackiej jest o wiele barwniejszy niż sama tęcza, a może nawet i katalog Duluxa.
Słyszę również, że o ile książki czytać warto, to prozę, bo dostarcza rozrywki. A poeci piszą tylko i wyłącznie dla innych poetów.
Jeszcze większa nieprawda.
Czytać warto cokolwiek. Książki kontrowersyjne warto czytać, takie Wilgotne miejsca na przykład. Mądre książki, czyli podręcznik do historii literatury oświeceniowej warto czytać. I nawet Pięćdziesiąt twarzy Greya warto czytać, albo i, o co pewnie mnie nie podejrzewacie, książki Katarzyny Michalak. Ponieważ oprócz rozrywki lektury doświadczają nam emocji, wiedzy oraz potrafią zmienić perspektywę. Z Wilgotnych miejsc, oprócz tego, że trzeba myć cipkę, dowiecie się, jak bardzo potrafią nas skrzywić i skrzywdzić właśni rodzice, całkowicie nieświadomie. Z podręcznika do HLP Klimowicza wyniesiecie praktyczne wskazówki co do życia po ukończeniu studiów. A dwa ostatnie przytoczone przeze mnie przykłady to rewelacyjne wzorce do nienaśladowania.
Jednak to, czego nie słyszę, albo słyszę zdecydowanie za rzadko, to to, że przede wszystkim warto czytać poezję.
Liryka bowiem nie jest ani gorsza, ani lepsza od epiki. Ktoś może bardziej woleć erotyki Leśmiana niż podręcznik Kamasutry, a kto inny poważać bardziej Orbitowskiego niż Świetlickiego. Można się o to kłócić, można sobie nawet dawać za to po mordzie, w końcu przeważnie o gustach winno się dyskutować, ale nie wolno umniejszać znaczenia żadnego z gatunków literackich.
Poezja po prostu sprawia wrażenie bardziej wymagającej.
Taka dygresja, prowadząca wszak do konkluzji, bo tak naprawdę nie o to, nie o to zupełnie w Tremie Szymborskiej chodzi. A o co? Dowiecie się, gdy przeczytacie. Albo i nie, w końcu poezję można interpretować, jak się chce i nie dajcie sobie w szkole wmówić, że jest inaczej.
To fragment już z innego wiersza, Dzieci epoki. Fantastyczne jest to, że nawet jeśli nie porywa mnie każdy utwór Szymborskiej z Ludzi na moście, to w znacznej większości przypadków trafiają się fragmenty aż proszące o zapisanie. Na ścianie, w zeszycie, sercu.
Lektura tego konkretnego tomiku nie jest rzeczą na raz. Zresztą, tak to jest z poezją, że wraca się do niej. Co miesiąc, rok lub dziesięć, żeby zobaczyć, czy zrozumiało się więcej, niż poprzednim razem. Będę wracać do książki, bo czytając poszczególne utwory, zaczynam zastanawiać się intensywnie nad tym, co zostawię po sobie dla świata, kiedy z niego odejdę. Emocje płynące spomiędzy wersów są związane z przemijaniem. Szymborska w Ludziach na moście często pisze o śmierci i sprawach raczej poważnych, więc zbiór nie nadaje się na prezent dla osoby, która raczej chodzi z głową w chmurach. A może? Może właśnie warto ściągnąć ją na ziemię?
Poezja Szymborskiej nie jest bowiem stereotypowymi lirykami skleconymi w fazie skrajnego uniesienia, spowodowanego silnymi emocjami czy psychodelikami. O dziwo, poetka udowadnia wciąż z zaświatów dzięki swojemu wiekuistemu exegi monumentum, że tworzyć wiersze można, stąpając twardo po ziemi zamiast fruwania w obłokach, jedząc czarny chleb zamiast płatków kwiatów, pijąc czarną kawę zamiast upajania się tylko i wyłącznie nieszczęśliwą miłością.
Literatura to życie.
Nieważne, czy proza czy poezja.
A samo wydanie książki jest po prostu przepiękne. Twarda oprawa, cudowna kolorystyka wnętrza - w ogóle, cała seria, w skład której wchodzą tomiki takie jak choćby Tutaj czy Koniec i początek, została opublikowana przez Znak na fantastycznie wysokim poziomie, na jaki zasłużyła Wisława Szymborska. Dodatkowo wydanie zostało wzbogacone o skany oryginałów wierszy, więc można zobaczyć, gdzie pojawiały się skreślenia i co zmieniło się przy publikacji. Niesamowicie cenne doświadczenie.
Na koniec chciałabym Was poprosić o przysługę. Nie dla mnie, dla Was samych. Na chociaż pięć kupionych/przeczytanych książek beletrystycznych lub jakichś poradnikowych czy tam reportażowych, co wolicie, zaopatrzcie się choć w jeden tomik poetycki i spędźcie nad nim trochę czasu. Pokontemplujcie. To Was na pewno uszlachetni.
Możecie zacząć od lektury Ludzi na morzu. Polecam z czystym sercem.
Inst: @emiliateofila |
Na szczęście pani Menadżer z wydawnictwa Znak gdzieś tam wyszperała Fabrykę dygresji i uznała, że podeśle mi dwa tomiki. Pewnie nikt inny nie chciał się podjąć recenzji, bądźmy realistami. Ale z drugiej strony... Nie piszę przecież stricte recenzji, tylko opisuję swoje odczucia związane z lekturą danej książki. Może właśnie tak powinno się robić z poezją?
Jednym z tomików przesłanym przez panią Menadżer były Ludzie na moście Wisławy Szymborskiej, która chyba największą poetką polską była, jest i będzie. Czy ktoś się z tym nie zgadza? Lubię być wyprowadzana z błędu, więc dajcie znać w komentarzu, dobrze?
Tomik rozpoczyna się od utworu Trema, w którym ja liryczne (czyli podmiot liryczny, to są synonimy tak jakby, maturzyści, przygotowujcie się do egzaminu czytając mojego bloga, dużo zyskacie!) porusza istotny temat wyższości poetów nad pisarzami albo pisarzy nad poezją. I tutaj się zatrzymamy, bo to bardzo ważny utwór, który dotyka mnie osobiście.
Inst: caroline_ratliff |
Nieprawda. Jeżeli ktokolwiek tak twierdzi, to znaczy, że nie ma rozeznania w literaturze polskiej. Ale o tym troszkę później. Postaram się Wam jeszcze w tym tygodniu udowodnić, że świat polskiej twórczości literackiej jest o wiele barwniejszy niż sama tęcza, a może nawet i katalog Duluxa.
Słyszę również, że o ile książki czytać warto, to prozę, bo dostarcza rozrywki. A poeci piszą tylko i wyłącznie dla innych poetów.
Jeszcze większa nieprawda.
Czytać warto cokolwiek. Książki kontrowersyjne warto czytać, takie Wilgotne miejsca na przykład. Mądre książki, czyli podręcznik do historii literatury oświeceniowej warto czytać. I nawet Pięćdziesiąt twarzy Greya warto czytać, albo i, o co pewnie mnie nie podejrzewacie, książki Katarzyny Michalak. Ponieważ oprócz rozrywki lektury doświadczają nam emocji, wiedzy oraz potrafią zmienić perspektywę. Z Wilgotnych miejsc, oprócz tego, że trzeba myć cipkę, dowiecie się, jak bardzo potrafią nas skrzywić i skrzywdzić właśni rodzice, całkowicie nieświadomie. Z podręcznika do HLP Klimowicza wyniesiecie praktyczne wskazówki co do życia po ukończeniu studiów. A dwa ostatnie przytoczone przeze mnie przykłady to rewelacyjne wzorce do nienaśladowania.
Jednak to, czego nie słyszę, albo słyszę zdecydowanie za rzadko, to to, że przede wszystkim warto czytać poezję.
Liryka bowiem nie jest ani gorsza, ani lepsza od epiki. Ktoś może bardziej woleć erotyki Leśmiana niż podręcznik Kamasutry, a kto inny poważać bardziej Orbitowskiego niż Świetlickiego. Można się o to kłócić, można sobie nawet dawać za to po mordzie, w końcu przeważnie o gustach winno się dyskutować, ale nie wolno umniejszać znaczenia żadnego z gatunków literackich.
Poezja po prostu sprawia wrażenie bardziej wymagającej.
Taka dygresja, prowadząca wszak do konkluzji, bo tak naprawdę nie o to, nie o to zupełnie w Tremie Szymborskiej chodzi. A o co? Dowiecie się, gdy przeczytacie. Albo i nie, w końcu poezję można interpretować, jak się chce i nie dajcie sobie w szkole wmówić, że jest inaczej.
Być albo nie być, oto jest pytanie.
Jakie pytanie, odpowiedz kochanie.
To fragment już z innego wiersza, Dzieci epoki. Fantastyczne jest to, że nawet jeśli nie porywa mnie każdy utwór Szymborskiej z Ludzi na moście, to w znacznej większości przypadków trafiają się fragmenty aż proszące o zapisanie. Na ścianie, w zeszycie, sercu.
Lektura tego konkretnego tomiku nie jest rzeczą na raz. Zresztą, tak to jest z poezją, że wraca się do niej. Co miesiąc, rok lub dziesięć, żeby zobaczyć, czy zrozumiało się więcej, niż poprzednim razem. Będę wracać do książki, bo czytając poszczególne utwory, zaczynam zastanawiać się intensywnie nad tym, co zostawię po sobie dla świata, kiedy z niego odejdę. Emocje płynące spomiędzy wersów są związane z przemijaniem. Szymborska w Ludziach na moście często pisze o śmierci i sprawach raczej poważnych, więc zbiór nie nadaje się na prezent dla osoby, która raczej chodzi z głową w chmurach. A może? Może właśnie warto ściągnąć ją na ziemię?
Inst: serena__giorgi |
Literatura to życie.
Nieważne, czy proza czy poezja.
A samo wydanie książki jest po prostu przepiękne. Twarda oprawa, cudowna kolorystyka wnętrza - w ogóle, cała seria, w skład której wchodzą tomiki takie jak choćby Tutaj czy Koniec i początek, została opublikowana przez Znak na fantastycznie wysokim poziomie, na jaki zasłużyła Wisława Szymborska. Dodatkowo wydanie zostało wzbogacone o skany oryginałów wierszy, więc można zobaczyć, gdzie pojawiały się skreślenia i co zmieniło się przy publikacji. Niesamowicie cenne doświadczenie.
Na koniec chciałabym Was poprosić o przysługę. Nie dla mnie, dla Was samych. Na chociaż pięć kupionych/przeczytanych książek beletrystycznych lub jakichś poradnikowych czy tam reportażowych, co wolicie, zaopatrzcie się choć w jeden tomik poetycki i spędźcie nad nim trochę czasu. Pokontemplujcie. To Was na pewno uszlachetni.
Możecie zacząć od lektury Ludzi na morzu. Polecam z czystym sercem.
9/10
Feuchtgebiete - Wilgotne miejsca
Kurczaki, ale mi się ten film podobał! Ale wiem, że spora część Was zakrzyknęłaby zgodnie: fuuuuu! Takich filmów nie powinno się robić!
Zimny uważa, że film jako film jest całkiem spoko, ale jako ekranizacja niestety nie spełniła jego oczekiwań. A ja Wam powiem, że Wilgotne miejsca w reżyserii Davida Wnenda przerosły moje oczekiwania. Zresztą, najpierw zachęcam do zapoznania się z recenzją książki Wilgotne miejsca autorstwa Charlotte Roche, a najlepiej do przeczytania powieści. Kto już to zrobił, może czytać ze spokojnym sumieniem.
Nastoletnia Helen czerpie niesamowitą przyjemność z obcowania ze swoim ciałem. Sprawdza, jakim warzywem najlepiej się masturbować i para się produkcją tamponów handmade. Daleka jest natomiast od dbania o higienę intymną. Stąd bierze się jej problem, kiedy depilując miejsca intymne rani swoje hemoroidy, po czym trafia do szpitala. Tam, leżąc w sterylnym środowisku, marzy o trzech rzeczach. O tym, by zasiać trochę chaosu i brudu wokół siebie. O przystojnym, przeuroczym pielęgniarzu Robinie. I po trzecie, najważniejsze, by jej skłóceni rodzice wreszcie wrócili do siebie.
Uważam, że dzieło jest bardzo dobrze skomponowane. Zaczyna się od pełnej czarnego humoru komedii, a kończy na rodzinnym dramacie z elementami romansu. Pełno retrospekcji oraz scen z wyobrażeniami głównej bohaterki. Kadry są pięknie skomponowane i intensywnie nasycone barwami. Oczywiste w filmie obrzydliwości wcale nie są takie straszne, choć na pewno film zszokuje większość odbiorców. W książce jednak są opisane bardziej bezpardonowo. A może to ja mam bogatszą wyobraźnię w kwestii świństw, kto wie? Akcja nie galopuje, więc można skupić się na relacjach między bohaterami i zastanowić, o co tak naprawdę chodzi w fabule, bo nie jest to wcale oczywiste.
Na wyjątkową uwagę zasługuje w tym filmie rewelacyjna warstwa muzyczna oraz gra aktorska Carli Juri jako Helen. Bez niej Wilgotne miejsca nie byłyby z pewnością tak wspaniałe.
A dlaczego uważam, że film jest lepszy od powieści?
Po pierwsze, Helen w filmie wydaje się mniej pusta niż w książce. Jest o wiele bardziej zainteresowana światem, miła i zdecydowana. Generalnie: mniej głupia.
Po drugie, rozbudowany został tu wątek rodzinny, więcej uwagi zostało poświęcone matce i ojcu głównej bohaterki. To mnie dziwi, bo Zimny mówił mi zupełnie co innego. To zadziwiające, jak bardzo różnią się nasze spojrzenia w kwestii tych dwóch dzieł. Jestem ciekawa, kto z Was oglądał i czytał Wilgotne miejsca. Koniecznie dajcie znać, jak Wam się w ogóle podobało i gdzie Waszym zdaniem wątkowi temu poświęcono więcej uwagi.
Po trzecie, obraz przypomina momentami moją ukochaną Amelię Jean-Pierre'a Jeuneta. Nic dodać, nic ująć.
Koniecznie obejrzyjcie ten film, ponieważ pokazuje, jak wielki wpływ ma na nas dom rodzinny. Do czego potrafimy się posunąć, by uzyskać namiastkę miłości. I że nie powinniśmy się wstydzić ani własnych uczuć, ani popędów, ani ciał. No bo po co, ja się pytam?
Zimny uważa, że film jako film jest całkiem spoko, ale jako ekranizacja niestety nie spełniła jego oczekiwań. A ja Wam powiem, że Wilgotne miejsca w reżyserii Davida Wnenda przerosły moje oczekiwania. Zresztą, najpierw zachęcam do zapoznania się z recenzją książki Wilgotne miejsca autorstwa Charlotte Roche, a najlepiej do przeczytania powieści. Kto już to zrobił, może czytać ze spokojnym sumieniem.
Nastoletnia Helen czerpie niesamowitą przyjemność z obcowania ze swoim ciałem. Sprawdza, jakim warzywem najlepiej się masturbować i para się produkcją tamponów handmade. Daleka jest natomiast od dbania o higienę intymną. Stąd bierze się jej problem, kiedy depilując miejsca intymne rani swoje hemoroidy, po czym trafia do szpitala. Tam, leżąc w sterylnym środowisku, marzy o trzech rzeczach. O tym, by zasiać trochę chaosu i brudu wokół siebie. O przystojnym, przeuroczym pielęgniarzu Robinie. I po trzecie, najważniejsze, by jej skłóceni rodzice wreszcie wrócili do siebie.
Uważam, że dzieło jest bardzo dobrze skomponowane. Zaczyna się od pełnej czarnego humoru komedii, a kończy na rodzinnym dramacie z elementami romansu. Pełno retrospekcji oraz scen z wyobrażeniami głównej bohaterki. Kadry są pięknie skomponowane i intensywnie nasycone barwami. Oczywiste w filmie obrzydliwości wcale nie są takie straszne, choć na pewno film zszokuje większość odbiorców. W książce jednak są opisane bardziej bezpardonowo. A może to ja mam bogatszą wyobraźnię w kwestii świństw, kto wie? Akcja nie galopuje, więc można skupić się na relacjach między bohaterami i zastanowić, o co tak naprawdę chodzi w fabule, bo nie jest to wcale oczywiste.
Na wyjątkową uwagę zasługuje w tym filmie rewelacyjna warstwa muzyczna oraz gra aktorska Carli Juri jako Helen. Bez niej Wilgotne miejsca nie byłyby z pewnością tak wspaniałe.
A dlaczego uważam, że film jest lepszy od powieści?
Po pierwsze, Helen w filmie wydaje się mniej pusta niż w książce. Jest o wiele bardziej zainteresowana światem, miła i zdecydowana. Generalnie: mniej głupia.
Po drugie, rozbudowany został tu wątek rodzinny, więcej uwagi zostało poświęcone matce i ojcu głównej bohaterki. To mnie dziwi, bo Zimny mówił mi zupełnie co innego. To zadziwiające, jak bardzo różnią się nasze spojrzenia w kwestii tych dwóch dzieł. Jestem ciekawa, kto z Was oglądał i czytał Wilgotne miejsca. Koniecznie dajcie znać, jak Wam się w ogóle podobało i gdzie Waszym zdaniem wątkowi temu poświęcono więcej uwagi.
Po trzecie, obraz przypomina momentami moją ukochaną Amelię Jean-Pierre'a Jeuneta. Nic dodać, nic ująć.
Koniecznie obejrzyjcie ten film, ponieważ pokazuje, jak wielki wpływ ma na nas dom rodzinny. Do czego potrafimy się posunąć, by uzyskać namiastkę miłości. I że nie powinniśmy się wstydzić ani własnych uczuć, ani popędów, ani ciał. No bo po co, ja się pytam?
9/10
Słowa bolą bardziej
Postanowiłam się przed Wami obnażyć. Nie dlatego, że jestem ekshibicjonistką, choć niewątpliwie momentami mam takie zapędy. Nie chcę zrobić sobie dobrze, tylko wytłumaczyć co niektórym, jak ważne jest myślenie o tym, co mówimy bądź piszemy. Słowa są bowiem bardzo niebezpiecznym narzędziem. W końcu, jak głosi japońskie powiedzenie, bardziej boli od języka niż od miecza.
Jako dzieciak byłam przesadnie wrażliwa. Może artyści tak mają, miło to sobie wmawiać. A może wina rodziców, że trzymali mnie pod kloszem i póki nie skończyłam sześciu lat, póty mój kontakt z rówieśnikami był w zasadzie zerowy. Trochę mi to zostało do dziś, że wolę jednak towarzystwo nieco ode mnie starszych. I że wciąż mam problemy z przyjmowaniem krytyki oraz wykazuję przesadną emocjonalność, z czym czasem sobie po prostu nie radzę, ale pracuję nad tym. Podejrzewam, iż większość osób, które poznałam w przeciągu dwóch ostatnich lat, w życiu by mnie nie podejrzewało o takie defekty na psychice.
Katarzyna Maniszewska - Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia
Kobiety często mówią mi, [...] że chętnie też by tak podróżowały, ale nie mogą, bo są kobietami. Mężczyźnie jest łatwiej, a dla kobiety to po prostu niemożliwe.
Takie słowa witają nas w prologu zatytułowanym Intro (dlaczego właśnie Intro - o tym nieco później). Zapraszam do przeczytania recenzji książki idealnej na początek wakacji.
- Podróżujesz sama?
- Tak.
- Ale wszystko z tobą w porządku?
Z takimi pytaniami bardzo często spotyka się Katarzyna Maniszewska, doktor nauk humanistycznych, absolwentka germanistyki i dziennikarstwa na UW, lecz przede wszystkim podróżniczka. Podróżniczka, która - uściślijmy - podróżuje samotnie z plecakiem, bez konkretnego planu, za to z tytułowym łutem szczęścia. Podróżnik bez powodu jest zapisem jej najciekawszych perypetii z m.in. Borneo, Wietnamu, Indonezji, Sulawesi czy Wyspy Wielkanocnej.
Wracając do prologu, a w zasadzie intra... W książce Kasi Maniszewskiej najciekawszą rzeczą a propos formy jest konstrukcja rozdziałów. Ponieważ każdy rozdział rozpoczyna cytat z piosenki, którą podróżniczka dopasowała do miejsc, jakie odwiedziła, a na końcu spotkamy się z Sountrackiem, jest to lektura zupełnie wyjątkowa. Rozdziały najlepiej czytać, kierując się sugestią autorki, zatem w akompaniamencie proponowanych przez nią rockowych kawałków. Wśród nich można znaleźć chociażby What A Wonderful World Louisa Armstronga czy All You Need Is Love Beatlesów, zatem Podróżnik bez powodu poszerza horyzonty nie tylko poprzez spostrzeżenia autorki na temat miejsc geograficznych i spotkanych tam osób. To również fantastyczna szkoła pierwszorzędnego rocka. To zaproszenie do poznawania - świata i samego siebie - najpierw poprzez tekst, później za pośrednictwem muzyki, a ostatecznie... Cóż, coraz częściej ludzie pytają mnie, czy nie mam ochoty rzucić pracy, spakować plecak i ruszyć przed siebie. W końcu pracuję w wydawnictwie podróżniczym. Cóż, muszę przyznać, że po lekturze takich książek, jak Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia takie pragnienie momentami znów się we mnie budzi.
Kolejna rzecz, która bardzo mi się w książce podoba, to osobiste przemyślenia autorki, które ujmuje w formie dobitnych sformułowań. Prostota i sposób przekazu bezbłędnie trafiają do czytelnika i zostają w jego myślach na dłużej, zmuszając do refleksji nad ekologią, polityką czy relacjami międzyludzkimi. Na wyróżnienie zasługują też świetnie opisane widoki. Czytając, czułam się, jakby czas się zatrzymał, jakbym znalazła się we wnętrzu najpiękniejszych pocztówek z odległych zakątków świata. Tylko w takiej pocztówce 5D.
Widok złotych punkcików migoczących w ciemnościach nocy, wśród dźwięków lasu - szelestów, świstów, skrzeczenia żab, cykania świerszczy - sprawił, że czułam się, jakbym wylądowała w Nibylandii.
I nie wiem już sama, co jest najlepsze. Obecność celnych ripost związanych z poczuciem humoru, czy sama główna bohaterka, jawiąca się niczym superhero podczas zwiedzania pełnych nietoperzy jaskiń czy zderzenia z, wydawać by się mogło, absurdalnymi wierzeniami natiwów. Nie potrafię się zdecydować.
Książka wydana jest po prostu przepięknie. Na bogato, można powiedzieć. Stylowy papier kredowy, który pieści palce, przewracając kolejne strony lektury. Edytorsko - bezbłędnie. A okładka... Na pierwszy rzut zachwyca, ale ma w sobie coś niepokojącego. Nad lazurową zatoką unoszą się ciemne, burzowe chmury, które wydają się być tak ciężkimi, że zaraz mogą spaść na pierwszoplanową łódeczkę. Zdecydowanie forma książki zachęca do zapoznania się z jej treścią. Ale trudno się dziwić. W końcu Łut szczęścia ukazał się na początku bieżącego roku nakładem najlepszego wydawnictwa na świecie.
Dzieło Kasi Maniszewskiej należy przeczytać jeszcze z jednego powodu. Zerknijcie poniżej.
Moje podróżowanie takie właśnie jest - bez powodu, a często i bez konkretnego celu. Znajomi mawiają, że i bez pomyślunku... Ale do samotnej wyprawy nie są one potrzebne. Niezbędne są natomiast: determinacja, otwartość i odrobina pieniędzy. Przy czym to ostatnie naprawdę nie jest najważniejsze.
To tylko potwierdza, że życie jest podróżą, a dzięki lekturze można podbudować nie tylko swoje podrożnicze skille, ale przede wszystkim właśnie te życiowe. Zyskać bądź utwierdzić się w przekonaniu, że dzięki ryzykowaniu można naprawdę wiele zyskać i nie ma sensu tkwić wiecznie w jednym punkcie, a bycie uprzejmym zawsze popłaca.
Polecam bardzo, bardzo.
Takie słowa witają nas w prologu zatytułowanym Intro (dlaczego właśnie Intro - o tym nieco później). Zapraszam do przeczytania recenzji książki idealnej na początek wakacji.
- Podróżujesz sama?
- Tak.
- Ale wszystko z tobą w porządku?
Z takimi pytaniami bardzo często spotyka się Katarzyna Maniszewska, doktor nauk humanistycznych, absolwentka germanistyki i dziennikarstwa na UW, lecz przede wszystkim podróżniczka. Podróżniczka, która - uściślijmy - podróżuje samotnie z plecakiem, bez konkretnego planu, za to z tytułowym łutem szczęścia. Podróżnik bez powodu jest zapisem jej najciekawszych perypetii z m.in. Borneo, Wietnamu, Indonezji, Sulawesi czy Wyspy Wielkanocnej.
Wracając do prologu, a w zasadzie intra... W książce Kasi Maniszewskiej najciekawszą rzeczą a propos formy jest konstrukcja rozdziałów. Ponieważ każdy rozdział rozpoczyna cytat z piosenki, którą podróżniczka dopasowała do miejsc, jakie odwiedziła, a na końcu spotkamy się z Sountrackiem, jest to lektura zupełnie wyjątkowa. Rozdziały najlepiej czytać, kierując się sugestią autorki, zatem w akompaniamencie proponowanych przez nią rockowych kawałków. Wśród nich można znaleźć chociażby What A Wonderful World Louisa Armstronga czy All You Need Is Love Beatlesów, zatem Podróżnik bez powodu poszerza horyzonty nie tylko poprzez spostrzeżenia autorki na temat miejsc geograficznych i spotkanych tam osób. To również fantastyczna szkoła pierwszorzędnego rocka. To zaproszenie do poznawania - świata i samego siebie - najpierw poprzez tekst, później za pośrednictwem muzyki, a ostatecznie... Cóż, coraz częściej ludzie pytają mnie, czy nie mam ochoty rzucić pracy, spakować plecak i ruszyć przed siebie. W końcu pracuję w wydawnictwie podróżniczym. Cóż, muszę przyznać, że po lekturze takich książek, jak Podróżnik bez powodu. Łut szczęścia takie pragnienie momentami znów się we mnie budzi.
Kolejna rzecz, która bardzo mi się w książce podoba, to osobiste przemyślenia autorki, które ujmuje w formie dobitnych sformułowań. Prostota i sposób przekazu bezbłędnie trafiają do czytelnika i zostają w jego myślach na dłużej, zmuszając do refleksji nad ekologią, polityką czy relacjami międzyludzkimi. Na wyróżnienie zasługują też świetnie opisane widoki. Czytając, czułam się, jakby czas się zatrzymał, jakbym znalazła się we wnętrzu najpiękniejszych pocztówek z odległych zakątków świata. Tylko w takiej pocztówce 5D.
Widok złotych punkcików migoczących w ciemnościach nocy, wśród dźwięków lasu - szelestów, świstów, skrzeczenia żab, cykania świerszczy - sprawił, że czułam się, jakbym wylądowała w Nibylandii.
I nie wiem już sama, co jest najlepsze. Obecność celnych ripost związanych z poczuciem humoru, czy sama główna bohaterka, jawiąca się niczym superhero podczas zwiedzania pełnych nietoperzy jaskiń czy zderzenia z, wydawać by się mogło, absurdalnymi wierzeniami natiwów. Nie potrafię się zdecydować.
Książka wydana jest po prostu przepięknie. Na bogato, można powiedzieć. Stylowy papier kredowy, który pieści palce, przewracając kolejne strony lektury. Edytorsko - bezbłędnie. A okładka... Na pierwszy rzut zachwyca, ale ma w sobie coś niepokojącego. Nad lazurową zatoką unoszą się ciemne, burzowe chmury, które wydają się być tak ciężkimi, że zaraz mogą spaść na pierwszoplanową łódeczkę. Zdecydowanie forma książki zachęca do zapoznania się z jej treścią. Ale trudno się dziwić. W końcu Łut szczęścia ukazał się na początku bieżącego roku nakładem najlepszego wydawnictwa na świecie.
Dzieło Kasi Maniszewskiej należy przeczytać jeszcze z jednego powodu. Zerknijcie poniżej.
Moje podróżowanie takie właśnie jest - bez powodu, a często i bez konkretnego celu. Znajomi mawiają, że i bez pomyślunku... Ale do samotnej wyprawy nie są one potrzebne. Niezbędne są natomiast: determinacja, otwartość i odrobina pieniędzy. Przy czym to ostatnie naprawdę nie jest najważniejsze.
To tylko potwierdza, że życie jest podróżą, a dzięki lekturze można podbudować nie tylko swoje podrożnicze skille, ale przede wszystkim właśnie te życiowe. Zyskać bądź utwierdzić się w przekonaniu, że dzięki ryzykowaniu można naprawdę wiele zyskać i nie ma sensu tkwić wiecznie w jednym punkcie, a bycie uprzejmym zawsze popłaca.
Polecam bardzo, bardzo.
8/10
Grubasie, przestań śmierdzieć
Grubasy śmierdzą. Czy to mit? Stereotyp? Duby smalone? Czy w ogóle można kogokolwiek nazywać grubasem albo tłuściochem? Jeżeli chcesz poznać odpowiedź na to pytanie, poczekaj i przeczytaj wstępniak, może wówczas obrzucisz mnie mniejszą porcją gówna.
Po zeszłorocznej akcji, która zebrała niemal krwawe żniwo, kiedy postanowiłam napisać o problemie nadwagi wśród pewnego zakątka vlogowego światka, wiem już, że należy być delikatnym w doborze słów, by nikogo nie urazić. Nie to mam na celu. Chcę, by moje teksty dotarły do Was, poruszyły czulszą strunę i przyczyniły się do polepszenia sytuacji na świecie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że całym światem nie zatrzęsę tak, by zmienił się w Nibylandię (która też przecież nie była idealna - piraci!), ale może moje doświadczenia podziałają na Was choć troszkę motywująco? A jako że to moje doświadczenia, to choć od roku mocno pracuję nad trzymaniem języka za zębami i byciem bardziej subtelną, mój sposób ekspresji raczej się nie zmienił. W związku z tym, kiedy mówię do siebie w myślach, nie nazywam siebie słodką laleczką czy misiem lubisiem. Najczęściej po prostu walę do siebie z grubej rury: ty głupia, głupia, głupia żałosna dziewczynko, coś ty znowu nabroiła. I równie często: Emilka, ty wstrętny grubasie, weź się za siebie.
Jeżeli zatem należycie do tej wrażliwej części społeczeństwa, nie czytajcie dalej. To tekst bez cenzury, tylko dla niewybrednych czytelników.
Według mnie grubasy śmierdzą. Dosłownie i w przenośni. Wiem po sobie.
Chodzi o prysznic, a w zasadzie jego brak. Więcej tłuszczu przekłada się na większe zmęczenie. Większe zmęczenie z kolei prowadzi do zwiększonego wydzielania potu przez organizm. Pot uwielbiają bakterie, przez których działanie bierze się ten smród przypominający zapach lejsów o smaku zielonej cebulki. Ponieważ grubasy pożerają paskudztwa, czyli nałogowo wpieprzają czisy z maka, wylizują ostatnie smużki nutelli ze słoików, i tak dalej, żołądek nie jest w stanie tego świństwa szybko strawić, więc czasami grubasom nawet wali z ust.
Byłam w tamtym miejscu. Jedną nogą.
Najgorsze, że wejście pod prysznic przepełniało mnie lękiem. Musiałam wtedy patrzeć na obwisłe worki, które utworzyły się w miejscu ramion, na czerwone kreski pomiędzy fałdami tłuszczu, jakie miałam zamiast brzucha oraz męczyć się, by precyzyjnie trafić maszynką do miejsc intymnych. Często woda lejąca się ze słuchawki mieszała się z moimi łzami.
Śmierdziało więc ode mnie też beznadzieją.
(Boże, jakie to smutne, zaraz znowu się poryczę).
Ale wyszłam stamtąd. Nie było lekko, potrzebowałam pomocy, sama nie miałam w sobie tyle siły. Nie, nie płaciłam za dietetyka czy trenera osobistego. Pomogły mi przyjaźń i internet. A później już sama wiedziałam, czego chcę. Odnalezienie wewnętrznej motywacji przyszło dopiero później, więc nie przejmujcie się, że ochota na ćwiczenia Wam mija, kiedy przez pół doby nie macie do czynienia z motywującymi memami. Na wszystko przyjdzie czas.
Dlaczego ja w ogóle o tym piszę?
Bo zaraz idę robić wygibasy z matą i ciężarkami.
Bo wczoraj rozmawiałam z Zimnym, który zaczął ćwiczyć, zdrowiej jeść i cieszę się jego szczęściem.
Bo nadwaga to coraz poważniejszy problem i prawie zawsze wychodzi z syfu, jaki mamy w naszych głowach. Prawda jest taka, że nie będziemy wyglądali idealnie, póki nie uporządkujemy swoich spraw, póki nie zrobi nam się lepiej na umyśle. Ale z drugiej strony,
regularne ćwiczenia naprawdę mogą pomóc usystematyzować pewne rzeczy i pomóc w psychicznym stanięciu na nogi.
Bądźcie piękni, bądźcie zdrowi.
Ale nie wierzcie w to, co mówią, że zmiana diety jest łatwa, że od razu później czujesz się lepiej i masz więcej energii, że ćwiczenia to sama przyjemność.
Pamiętam, że w prawdziwego doła wpadłam ponad rok temu, kiedy widziałam, jak Zuzia wykonuje wszystkie ćwiczenia z naszej playlisty, a ja po trzech powtórzeniach mam ochotę wyskoczyć przez okno i uciec, czego oczywiście nie zrobię, bo nie mam na to zupełnie siły. Pamiętam, jakim cierpieniem było wpychanie w siebie śniadania zaraz po wstaniu zamiast nasycenia się papierosem. Jak źle się czułam, kiedy zamiast cziperków i fryteczek z majonkiem zaczynałam faszerować się brokułami. Naprawdę bolał mnie żołądek. I czułam potężny stres, no bo co, jeśli to nie podziała?
Ale słuchajcie, spróbujcie, dobra? Co Wam szkodzi trochę się przemęczyć? Są wakacje, rzućcie te lapki i tablety w cholerę, nie musicie spędzać przed nimi całego dnia. Pot po ćwiczeniach śmierdzi o wiele mniej niż pot wstydu. Nawet, jeśli jesteście w miarę szczupli, to nie oznacza, że nie macie się ruszać, jasne? Zbudowanie kilku mięśni też jest w miarę spoko. (Byle nie przesadzać).
Piszę tu do nas wszystkich, tych, którzy piszą i czytają na potęgę, a do tego starają się coś ugrać w sołszal midia. Siedzimy na dupach większą część doby. Za dziesięć lat będziemy krzyżówkami wielbłądów i ciężarówek (bo duże opony, łapiecie, nie?), więc pomyślcie o tym, by może jednak zachować atrakcyjność na później. By lepiej się czuć.
Kocham literaturę.
Czytam nałogowo, ale nie wyobrażam sobie przedłożyć lektury nad akcję we własnym życiu. Tak samo jestem uzależniona od rozwijania fabuły w rzeczywistości, jak i na kartkach Worda.
Nie chcę być w przyszłości stereotypową pisarką, która wygląda albo jak niedożywiona wiewiórka, albo czarna wrona, która musi wystąpić w Tańcu z gwiazdami, by nauczyć się na nowo żyć. Z góry przepraszam za niezbyt zawoalowany prztyczek w stronę bestsellerowych polskich twórczyń prozy kobiecej. Kimże ja jestem, by krytykować, jak kto wygląda?
Nikim. Szczerze powiedziawszy, nikt nie ma do tego prawa. Ale mogę krytykować samą siebie. Mogę i robię to. Wiem, że to, jak wyglądam, nie odzwierciedla mojego wnętrza i pragnę, by inni ludzie, poza tymi najbliższymi, również nie musieli używać rentgena, by przedrzeć się przez kotary tłuszczu i dostrzec piękno, które gdzieś tam we mnie jest.
Jak w każdym człowieku, o czym jestem przekonana.
Napiszcie proszę, czy Wy też mieliście problemy ze zdrowym trybem życia i dlaczego. Czy w ogóle się tym przejmujecie i jak w ogóle wygląda to w środowisku osób prowadzących bloga. Wesprzyjmy się.
Ale żeby nie popadać ze skrajności w skrajność - przestroga od Taco.
Po zeszłorocznej akcji, która zebrała niemal krwawe żniwo, kiedy postanowiłam napisać o problemie nadwagi wśród pewnego zakątka vlogowego światka, wiem już, że należy być delikatnym w doborze słów, by nikogo nie urazić. Nie to mam na celu. Chcę, by moje teksty dotarły do Was, poruszyły czulszą strunę i przyczyniły się do polepszenia sytuacji na świecie. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że całym światem nie zatrzęsę tak, by zmienił się w Nibylandię (która też przecież nie była idealna - piraci!), ale może moje doświadczenia podziałają na Was choć troszkę motywująco? A jako że to moje doświadczenia, to choć od roku mocno pracuję nad trzymaniem języka za zębami i byciem bardziej subtelną, mój sposób ekspresji raczej się nie zmienił. W związku z tym, kiedy mówię do siebie w myślach, nie nazywam siebie słodką laleczką czy misiem lubisiem. Najczęściej po prostu walę do siebie z grubej rury: ty głupia, głupia, głupia żałosna dziewczynko, coś ty znowu nabroiła. I równie często: Emilka, ty wstrętny grubasie, weź się za siebie.
Jeżeli zatem należycie do tej wrażliwej części społeczeństwa, nie czytajcie dalej. To tekst bez cenzury, tylko dla niewybrednych czytelników.
Według mnie grubasy śmierdzą. Dosłownie i w przenośni. Wiem po sobie.
Chodzi o prysznic, a w zasadzie jego brak. Więcej tłuszczu przekłada się na większe zmęczenie. Większe zmęczenie z kolei prowadzi do zwiększonego wydzielania potu przez organizm. Pot uwielbiają bakterie, przez których działanie bierze się ten smród przypominający zapach lejsów o smaku zielonej cebulki. Ponieważ grubasy pożerają paskudztwa, czyli nałogowo wpieprzają czisy z maka, wylizują ostatnie smużki nutelli ze słoików, i tak dalej, żołądek nie jest w stanie tego świństwa szybko strawić, więc czasami grubasom nawet wali z ust.
Byłam w tamtym miejscu. Jedną nogą.
Najgorsze, że wejście pod prysznic przepełniało mnie lękiem. Musiałam wtedy patrzeć na obwisłe worki, które utworzyły się w miejscu ramion, na czerwone kreski pomiędzy fałdami tłuszczu, jakie miałam zamiast brzucha oraz męczyć się, by precyzyjnie trafić maszynką do miejsc intymnych. Często woda lejąca się ze słuchawki mieszała się z moimi łzami.
Śmierdziało więc ode mnie też beznadzieją.
(Boże, jakie to smutne, zaraz znowu się poryczę).
Ale wyszłam stamtąd. Nie było lekko, potrzebowałam pomocy, sama nie miałam w sobie tyle siły. Nie, nie płaciłam za dietetyka czy trenera osobistego. Pomogły mi przyjaźń i internet. A później już sama wiedziałam, czego chcę. Odnalezienie wewnętrznej motywacji przyszło dopiero później, więc nie przejmujcie się, że ochota na ćwiczenia Wam mija, kiedy przez pół doby nie macie do czynienia z motywującymi memami. Na wszystko przyjdzie czas.
Dlaczego ja w ogóle o tym piszę?
Bo zaraz idę robić wygibasy z matą i ciężarkami.
Bo wczoraj rozmawiałam z Zimnym, który zaczął ćwiczyć, zdrowiej jeść i cieszę się jego szczęściem.
Bo nadwaga to coraz poważniejszy problem i prawie zawsze wychodzi z syfu, jaki mamy w naszych głowach. Prawda jest taka, że nie będziemy wyglądali idealnie, póki nie uporządkujemy swoich spraw, póki nie zrobi nam się lepiej na umyśle. Ale z drugiej strony,
regularne ćwiczenia naprawdę mogą pomóc usystematyzować pewne rzeczy i pomóc w psychicznym stanięciu na nogi.
Bądźcie piękni, bądźcie zdrowi.
Ale nie wierzcie w to, co mówią, że zmiana diety jest łatwa, że od razu później czujesz się lepiej i masz więcej energii, że ćwiczenia to sama przyjemność.
Pamiętam, że w prawdziwego doła wpadłam ponad rok temu, kiedy widziałam, jak Zuzia wykonuje wszystkie ćwiczenia z naszej playlisty, a ja po trzech powtórzeniach mam ochotę wyskoczyć przez okno i uciec, czego oczywiście nie zrobię, bo nie mam na to zupełnie siły. Pamiętam, jakim cierpieniem było wpychanie w siebie śniadania zaraz po wstaniu zamiast nasycenia się papierosem. Jak źle się czułam, kiedy zamiast cziperków i fryteczek z majonkiem zaczynałam faszerować się brokułami. Naprawdę bolał mnie żołądek. I czułam potężny stres, no bo co, jeśli to nie podziała?
Ale słuchajcie, spróbujcie, dobra? Co Wam szkodzi trochę się przemęczyć? Są wakacje, rzućcie te lapki i tablety w cholerę, nie musicie spędzać przed nimi całego dnia. Pot po ćwiczeniach śmierdzi o wiele mniej niż pot wstydu. Nawet, jeśli jesteście w miarę szczupli, to nie oznacza, że nie macie się ruszać, jasne? Zbudowanie kilku mięśni też jest w miarę spoko. (Byle nie przesadzać).
Kocham literaturę.
Czytam nałogowo, ale nie wyobrażam sobie przedłożyć lektury nad akcję we własnym życiu. Tak samo jestem uzależniona od rozwijania fabuły w rzeczywistości, jak i na kartkach Worda.
Nie chcę być w przyszłości stereotypową pisarką, która wygląda albo jak niedożywiona wiewiórka, albo czarna wrona, która musi wystąpić w Tańcu z gwiazdami, by nauczyć się na nowo żyć. Z góry przepraszam za niezbyt zawoalowany prztyczek w stronę bestsellerowych polskich twórczyń prozy kobiecej. Kimże ja jestem, by krytykować, jak kto wygląda?
Nikim. Szczerze powiedziawszy, nikt nie ma do tego prawa. Ale mogę krytykować samą siebie. Mogę i robię to. Wiem, że to, jak wyglądam, nie odzwierciedla mojego wnętrza i pragnę, by inni ludzie, poza tymi najbliższymi, również nie musieli używać rentgena, by przedrzeć się przez kotary tłuszczu i dostrzec piękno, które gdzieś tam we mnie jest.
Jak w każdym człowieku, o czym jestem przekonana.
Napiszcie proszę, czy Wy też mieliście problemy ze zdrowym trybem życia i dlaczego. Czy w ogóle się tym przejmujecie i jak w ogóle wygląda to w środowisku osób prowadzących bloga. Wesprzyjmy się.
Ale żeby nie popadać ze skrajności w skrajność - przestroga od Taco.
Charlotte Roche - Wilgotne miejsca
Nie wiem, jaki klej wąchała Charlotte Roche podczas pisania Wilgotnych miejsc, ale zdecydowanie wolę zaciągać się inną substancją. Nie chcę wiedzieć, jaka była inspiracja niemieckiej pisarki do stworzenia swojego debiutu literackiego. Wiem za to, że książka zdecydowanie warta jest przeczytania. Co wrażliwsi - uzbrójcie się w kacmiskę albo strestorebkę. Zaczniemy od spoilerów.
Helen ma kalafior na tyłku. Nie, nie łazi z warzywem wepchniętym w majtki. Pomiędzy pośladkami wyrosło jej niezłe paskudztwo. No cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi i nasze ciała mają pełno mankamentów. Niemniej, Helen niekoniecznie przykłada się do dbania o swój organizm. Wręcz przeciwnie. Jak sama mówi, higienę ma w głębokim poważaniu. Dlatego w publicznej toalecie czyści deskę klozetową wnętrzem własnych ud, a by nie zmarnować niestrawionych narkotyków, postanawia wypić zwrócone płyny żołądkowe z wiadra, na spółę ze swoją przyjaciółką.
Helen ma kalafior na tyłku. Nie, nie łazi z warzywem wepchniętym w majtki. Pomiędzy pośladkami wyrosło jej niezłe paskudztwo. No cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi i nasze ciała mają pełno mankamentów. Niemniej, Helen niekoniecznie przykłada się do dbania o swój organizm. Wręcz przeciwnie. Jak sama mówi, higienę ma w głębokim poważaniu. Dlatego w publicznej toalecie czyści deskę klozetową wnętrzem własnych ud, a by nie zmarnować niestrawionych narkotyków, postanawia wypić zwrócone płyny żołądkowe z wiadra, na spółę ze swoją przyjaciółką.
Wypiorę Ci mózg tym postem, oby!
Dawno temu wymyśliłam, że będę pisarką. A teraz nawet bloga przestałam pisać. Zaraz sprawdzimy, czy wciąż potrafię to robić. Koniecznie dajcie znać, jak mi poszło.
Dzisiaj notka o częściowym odnajdywaniu szczęścia, czyli o tym, jak być sobą. To moje refleksje z całego dnia, podczas którego miałam czytać i pisać, a skończyłam na oglądaniu YouTube'a.
Mój współlokator (uwielbiam tak zaczynać opowieści) postanowił robić pranie. Nie wiem, jaki jest Wasz stosunek do prac domowych i takich niby obligatoryjnych obowiązków jak sprzątanie, ale pranie robić warto, potwierdzone info. I tak jak nie bardzo przepadam za myciem naczyń, odkurzam raz na ruski rok, a każdą czynność związaną z systematycznym utrzymywaniem ładu w najbliższym otoczeniu odwlekam w nieskończoność, tak pranie uwielbiam robić. Odnajduję w tym zajęciu spokój, pewną celowość. Bez czystych ubrań nie będę się czuła ładnie, a muszę czuć się ładnie, żeby wierzyć, że naprawdę jestem ładna, co wpływa bardzo na moją wydajność. No wiecie, takie pitu-pitu, bo tak naprawdę chodzi o to, że nastawia się pralkę i ona sama pierze przez godzinę i jedenaście minut. I w tym czasie można zrobić wszystko. Na przykład koktajl, który zostanie skonsumowany podczas oglądania najnowszego odcinka Gry o tron. Albo napisać recenzję książki na bloga. Albo zdrzemnąć się. Cokolwiek.
Caitlin Moran - Dziewczyna, którą nigdy nie byłam
Kiedy czytam tekst o czternastolatce, której losy tak idealnie zbiegają się z moimi perypetiami sprzed kilku lat, zastanawiam się, czy jestem tak niedojrzała emocjonalnie, czy po prostu każda kobieta musi zmierzyć się z podobnymi problemami. A ponieważ każda z nas boi się momentami życia, czuje, że większość spraw ją przerasta, ale jednocześnie wciąż pozostaje wojowniczką... Odpowiedź nasuwa się sama.
Johanna pochodzi z wielodzietnej rodziny. Jej ojciec jest rencistą, marzącym o zrobieniu kariery w rockowym bandzie, ale wszelkie jego starania kończą się fiaskiem. Matka zajmuje się praktycznie tylko rodzeniem i wychowywaniem dzieci. Johanna, najstarsza z rodzeństwa, nie licząc nastoletniego, wyalienowanego Krissiego, pomaga w domu, jak tylko może. Niestety, pewnego razu, z powodu swojego długiego języka, naraża rodzinę na kłopoty finansowe. Wówczas postanawia wziąć się w garść i zarobić pieniądze. Nie jest to łatwe zadanie, gdy ma się czternaście lat i nadwagę, ale Johanna nie poddaje się. Robi to, co sprawia jej największą frajdę, czyli pisze i słucha muzyki. Po wielu pracowitych miesiącach odzywa się do niej londyńskie czasopismo muzyczne... Zaczyna się wielka kariera, spotkania ze sławami, a także alkoholem i narkotykami...
Nie rezygnuj z ludzi, nawet, jeśli jesteś pisarzem
Poznań jest taki dziwny, kiedy kroczy się nim samotnie. Poznań to dla mnie głównie ludzie i ściany budynków pomiędzy nimi, nie odwrotnie. Ale czego się spodziewać w sobotę o ósmej rano w pobliżu Rynku Łazarskiego?
Wchodzę do tramwaju i myślę nutami starego dobrego Myslovitz. A na następnym przystanku dołączają Cyganie. Jedna z kobiet siada nieopodal mnie z córką na rękach. Dziewczynka zaczyna płakać, a ja patrzę się na obie jak zahipnotyzowana. Cyganka również na mnie patrzy. I tak sobie jedziemy na Most Dworcowy.
Zastanawiam się, o co może chodzić. Zerkam na nią, bo jest piękna. Bycie matką wcale nie ogranicza jej intensywnej kobiecości, która wypełnia przestrzeń pomiędzy nami. Być może moja kobiecość próbuje walczyć o terytorium i konflikt ten przejawia się w naszych spojrzeniach?
Z drugiej strony, ile się słyszy, że Cyganie wiedzą więcej od przeciętnych śmiertelników, a ja ostatnio wmówiłam sobie, że odziedziczyłam zdolności jasnowidzenia i powtarzałam to sobie tak często, iż chyba naprawdę w to uwierzyłam. Może Cyganka mnie przejrzała i ta wymiana spojrzeń to forma porozumienia? A może chciała mi coś powiedzieć? Nigdy nie będziesz miała dzieci, na przykład, nieszczęśliwa dziewczyno? Nie doczekasz się takiej ślicznej córeczki jak moja, bo karma wywinie ci niezłe kokodżambo?
Pomyślałabym, że przecież to przypadkowe spojrzenie i pewnie bezcelowe, ale kiedy wyszłam z tramwaju, miałam już gotową fabułę opowiadania z Cyganką w roli głównej.
Żeby coś napisać, trzeba zamknąć drzwi od pokoju i umysł na wszystko, co nie wiąże się bezpośrednio z tekstem. Pisarz musi być samotny, przynajmniej w trakcie procesu tworzenia. Jego jedynym towarzystwem przez długie miesiące będą bohaterowie. Im więcej zetknięć z prawdziwymi ludzi, tym mniej tych wyimaginowanych. Ale jeśli trafia się na martwy punkt, fabuła nie chce posunąć się do przodu, a twórcę trafia szlag, najszybciej inspirację można zyskać dzięki wyjściu na ulicę.
Strzępy rozmów, kolorowy trampek zawieszony na sieci trakcyjnej, nowa piosenka Wombatsów wyciekająca ze słuchawek przechodzącego obok studenta, gwałtowna gestykulacja pary na przystanku... I jesteś już dalej o jedną metaforę i sześć epitetów.
Czy lepiej napisać sto książek i nie być uczestnikiem własnego życia, za to po śmierci przejść do historii, czy z własnego życia uczynić świetny materiał na wybitne dzieło literackie i ograniczyć się do kilku ledwie publikacji?
Pamiętam, że kłóciło się o to wielu.
Pamiętam, że mówili, iż nie da się pogodzić jednego z drugim.
A potem przypominam sobie o Jacku Kerouacu i o Charlesie Bukowskim. I nawet o Lenie Dunham.
Mam czasem takie myśli, że będę poważanym pisarzem (albo chociaż bestsellerowym), a nie będę miała z kim pójść na galę wręczenia jakiejś nagrody. Albo zamiast opowiadać bliskiemu o nowych pomysłach, samotność skaże mnie na googlowanie własnego imienia i nazwiska w Google, bo nic innego nagle nie będzie do roboty.
Literatura to życie, a ludzie są jego częścią. Nie zamykaj drzwi na zbyt długo. Kiedyś możesz zapomnieć, jak się je otwiera.
Jak się rodzi grafomania?
Nie mam Wam nic mądrego do zakomunikowania.
Ostatnie dni uczyniły ze mnie antonim literackiej klaczy rozpłodowej. Wypadałoby jednak zacząć wreszcie się gzić z papierem, to w końcu najdłuższy związek w moim życiu i nie ma przeciwwskazań, żeby nie wycisnąć z niego jeszcze jednego bacha. A jakie jest najlepsze lekarstwo na brak aktywności? Podjęcie aktywności - Emilka Coelho. Stwierdziłam więc, że napiszę Wam, co się ostatnio działo, bo w moim życiu jestem zdecydowanie swoją ulubioną bohaterką.
Kuba Wojtaszczyk - Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć
Na Święta, zamiast żółtego kurczaka, otrzymacie ode mnie recenzję książki w żółtej okładce. Close enough, jakby to pewnie powiedział Evan, jeden z bohaterów Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć autorstwa Kuby Wojtaszczyka. Uwaga! Jeżeli nie lubicie recenzji książek zawierających elementy interpretacyjne utworu i elementy zbliżone do spoilerów, choć takimi zdecydowanie nie będące, omińcie tym razem Fabrykę dygresji. Brzydkie słówka też się pojawią, ale chyba się już przyzwyczailiście, prawda?
Nie znacie Kuby Wojtaszczyka? Nic dziwnego, że twierdzicie, iż we współczesnej literaturze polskiej nie dzieje się nic ciekawego. Wojtaszczyk, pisarz młodego pokolenia, udowadnia, że owszem, dzieje się, i to całkiem sporo. Jego debiut, Portret trumienny, wzbudził we mnie ogromną sympatię i po czasie śmiem twierdzić, że był to debiut w zasadzie doskonały. Mówi się, że drugą książką trudno powtórzyć sukces pierwszej. Czy Wojtaszczykowi się to udało? W sensie medialnym - na pewno. O Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć usłyszałam już na długo przed premierą. A jak literacko?
Akcja książki rozpoczyna się wraz z opublikowaniem w Głosie Wielkopolskim wiadomości o zamordowaniu masy chomików w twórczym akcie desperacji. Ich truchła upchano w pleksiglasowych trumienkach, umieszczonych w piwnicy przy ulicy Głogowskiej w Poznaniu, bo właśnie w tym mieście toczą się wydarzenia. Skandaliczny czyn popełniony przez bezrobotnego absolwenta Uniwersytetu Artystycznego dzieli poznańskie społeczeństwo na dwa obozy. Jedni uważają, że to zbrodnia, a przestępca powinien jak najszybciej dostać się za kratki. Drudzy zaś są zdania, iż czyn ma wyższy wymiar i interpretują go jako krzyk rozpaczy człowieka, mającego przed sobą niegdyś świetlaną przyszłość, teraz zaś, z powodu niedostatecznej pomocy ze strony władz miasta, jedynie brak perspektyw. Martwe chomiki, które mnie osobiście śmieszą trochę mniej niż żywe chomiki, stają się więc pretekstem do rozmowy o rzeczach zaskakująco poważnych i wcale nieśmiesznych. Na szczęście Wojtaszczyk umiejętnie ubiera temat we właściwy sobie absurd oraz ironię, tak, by nie zmęczyć czytelnika i dzięki solidnej porcji rozrywki skłonić go do poważniejszych refleksji.
Bohaterami Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, są Evan, rzeźbiarz, aktualnie pracownik kwiaciarni mieszczącej się przy Rynku Jeżyckim, w jednej drugiej Polak, w jednej drugiej Anglik, jego współlokatorka Weronika, stereotypowa filolożka polska i Witold, wynajmujący kwatery dwójce pozostałych. Każdy z trójki współlokatorów jest niezrównoważony, ale ten ostatni zdecydowanie najbardziej, od początku do końca. Typowi mieszkańcy Poznania, bym rzekła, bo tak to miasto właśnie działa na ludzi; psychopatów utwierdza w swojej psychozie, a nawet najprawilniejszego człowieka potrafi sprowadzić na manowce. Choć to już moja zupełnie prywatna refleksja, zbudowana w drodze zdobytych przeze mnie kolorowych doświadczeń. Poznań u Wojtaszczyka jest inny; lśni również feerią barw, a w zasadzie całą tęczą. Zdarzają się tu czyny straszne, w końcu przemoc: morderstwo, złamana noga, morderstwo, morderstwo... Ale są one wynikiem bezsilności i spowodowane niezrozumieniem, nie zaś bestialstwem samym w sobie. Ale o tym za chwilę. Poznań w Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, jest przerysowaną stolicą hipsterstwa. I to tak bardzo, że Evan skazany jest na picie kolorowego likieru w knajpce, ponieważ trudno mu znaleźć miejsce, gdzie można się zwyczajnie urżnąć w środku dnia (a przecież wystarczyło podejść do Dragona... Evan i ja najwyraźniej egzystujemy w dwóch różnych światach, literackim i rzeczywistym, czasem się mieszają i trudno się połapać, co gdzie się dzieje, ale tak, to o to chyba chodzi). Całe szczęście, że i likierem można się upić!
Wyeksponowanie Poznania poprzez postawienie go w takim a nie innym świetle, wydaje mi się troszkę krzywdzące, ale czy nie jest właśnie tak, że Poznań czuje się skrzywdzony i w istocie takim jest, w dodatku na własne życzenie, nieustannie porównujący się z Warszawą, która nie jest gorsza ani nie jest lepsza, tylko inna, tak po prostu? Echa tej wojny również pobrzmiewają w książce. Przez cały czas, niczym terkot koralików wczepionych w szprychy holenderskich rowerów, których koła przetaczają się po ścieżce rowerowej wytyczonej pod Collegium Maius przy Fredry. Poznańska mekka humanistów stała się w książce domem oderwanych od rzeczywistości intelektualistów i modnych hipsterów, których według mnie najlepiej wyraża Witold.
Witold Szpak, chyba główny bohater książki, bo jego przeszłość została przedstawiona przez autora najgłębiej spośród wszystkich postaci, uważa się za lepszych od innych. Z powodu czegoś, co upierdoliło mu się w głowie. Wydaje mu się, że jest częścią brytyjskiej rodziny królewskiej, ale w praktyce gówno wie o prawdziwym życiu współczesnej arystokracji. I to w jakiś sposób skojarzyło mi się ze współczesnymi hipsterami. Są grupą w jakiś sposób wyobcowaną, jak właśnie Witold. Zdarza się, że traktują z góry członków innych grup miejskich społeczności, a przecież w istocie hipsterami nie są. Oni, niestety, z tego, co wiem, nie istnieją od 1997 roku, bo wtedy właśnie świat doczesny opuścił William S. Burroughs, dla mnie ostatni prawdziwy hipster, amerykański wieszcz beat generation. Było, minęło, a ja bym tylko chciała, by choć co trzeci współczesny hipster wiedział, skąd wzięła się nazwa jego subkultury.
W ogóle, to, co Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć ma wspólnego z Portretem trumiennym, to właśnie tą swoistą wyższość bohaterów; poczucie, że są lepsi od reszty. Nie chodzi tylko o chore rojenia Witolda, ale o Evana, który odgradza się od reszty świata, bo jest artystą. Rzeźbiarz uważa się momentami za osobę zupełnie innego pokroju niż reszta spotykanych przez niego ludzi. Cóż, artyści tak mają, nieprawdaż? Ale ludzie z Czempinia? I tłum zgromadzony podczas pogrzebu za plecami Weroniki czuje się lepszy. Ludzie z niewielkiej miejscowości kpią jakby z nieboszczyka, który wyjechał do większego miasta, by znaleźć jakieś perspektywy na rozwój lub odnalezienie prawdziwego siebie. Z kolei bojkotujący Uniwersytet Artystyczny humaniści czują wyższość nad studentami z Politechniki. I tak dalej, i tak dalej...
Jakie to trafne i jakie to polskie, pomyślałam sobie podczas lektury. Może to jest nasza narodowa przywara? Podświadomie szufladkujemy ludzi w ten sposób, by samemu znaleźć się w szufladce powyżej? A może to cecha całego świata? A może tak mi się tylko wydaje?
W każdym razie, bohaterowie nie dają się polubić. Przedstawieni są w sposób nieraz głęboko sarkastyczny i bywają przez to śmieszni. Są wyobcowani, mają się za lepszych od innych, ale przy tym, nawet gdy dokonują czynów strasznych, pozostają bardzo ludzcy i prawdziwi. Zwłaszcza dzięki niezrozumieniu i tej bezsilności, o jakiej wspomniałam wcześniej.
Bo taka jest prawda, że obok prozaicznego pragnienia bycia kochanym i czucia się potrzebnym, znaczącym, bohaterowie w głównej mierze przejawiają kryzys, o jakim zaczął pisać chyba Jakub Żulczyk w Zrób mi jakąś krzywdę. Kończą się studia i czas zabawy. Co zostaje? Tytuł. Papier. I praca, jeśli skończyłeś prawo, medycynę lub projektowanie maszyn. A jeśliś wybrał filologię polską, malarstwo, teatrologię czy filmoznawstwo, masz problem. Na przykład z ubezpieczeniem, jeśli nie zameldujesz się w urzędzie jako bezrobotny. Tak wygląda życie. To poezja, nie proza, a Weronika i pozostała brać studencka z Collegium Maius zupełnie nie na to była przygotowana. Co pozostaje, kiedy słowa nie działają? Agresja. A zatem na końcu musi dojść do bitwy. Tak to już chyba jest w tej naszej współczesnej polskiej mentalności literackiej. Bitwa w Nocy żywych Żydów Igora Ostachowicza i w Nie-halo Ignacego Karpowicza. Aż się zrymowało, co stanowi niepodważalny dowód, że wniosek jest jak najbardziej słuszny...
Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć, to mądra książka o niemądrych studentach. Niemądrych, bo nie wiedzą, że żeby coś dostać, trzeba na to zasłużyć ciężką pracą. Ale to nie ich wina. Im tego nikt po prostu wcześniej nie uświadomił.
A język powieści? Nieskomplikowany, choć bogaty. Momentami brawurowe zabawy słowem, innym razem niezwykła drobiazgowość, która nie jest za bardzo w moim guście, ale tutaj jak najbardziej pasowała. Kuba Wojtaszczyk umie pisać, więc bardzo mnie cieszy, że to robi, w odróżnieniu od tych, co pisać nie potrafią, a nikt im nie powie, żeby przestali... Chciałabym, żeby Polakom bardziej się chciało pisać i walczyć o ich debiuty literackie. I chciałabym więcej szczerości w narodzie, żeby móc chwalić i nagradzać tych, którym naprawdę się to należy, jak Wojtaszczykowi.
A więc tak, druga książka jest tak dobra jak pierwsza... Traktuje o rzeczach ważniejszych, ale większą przyjemność sprawiła mi jednak lektura Portretu trumiennego. Chodzi chyba o to, że przeszłam już przez pewien etap w życiu. Bo w Kiedy zdarza się przemoc jest za dużo pustki. Pustki, która dotyka każdego człowieka, zastanawiającego się, w jaką stronę konkretnie pójść i kim tak naprawdę być. Każdy w życiu ma ten moment, tak samo jak bohaterowie nowej książki Wojtaszczyka, a ja na szczęście mam te gorzkie chwile za sobą i uciekam od nich jak najdalej, jak najszybciej. W dobrą stronę. (Czuję jak serce rwie się do ciebie... Nie mogę uwolnić się od Dawida Podsiadło, ratunku!). Co nie zmienia faktu, że każdy Polak, tak, każdy Polak, potwierdzam, powinien przeczytać książkę Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzeć. Dzięki temu może więcej zrozumieć. Może, nie musi. Ale warto byłoby, gdyby ta powieść trafiła na listę lektur.
8/10
Sayed Kashua - Druga osoba liczby pojedynczej
Kiedy Amir dostaje nową pracę, w której jedyne, czego się od niego wymaga, to budzenie się co dwie godziny, nie przypuszcza, jak bardzo zmieni się jego życie. Tak samo zresztą, jak i bogatego prawnika, gdy natyka się na książkę podpisaną imieniem Jonatan i odnajduje w niej liścik miłosny wykaligrafowany pismem własnej żony - ale adresowany do innego mężczyzny...
Wydawnictwo Filo |
W drugiej osobie liczby pojedynczej Sayeda Kashui możecie znaleźć mnóstwo niespodziewanych zwrotów akcji. Losy bohaterów są ciekawe i szokujące, tak samo jak ich charaktery. Jeżeli lubicie zatem wartką akcję w powieściach skupiających się na relacjach międzyludzkich, zachęcam gorąco do lektury. Mnie jednak książka urzekła czym innym.
Kobieto! Daj siebie sobie, a potem mężczyźnie
Oni są w nas zapatrzeni, ale kiedy zapominają o patrzeniu na siebie, my również przestajemy na nich patrzeć. Przypominajmy im wobec tego, jak ważni są w naszym życiu. Kochajmy siebie i ich po równo. Choć czasem jest, kurwa, ciężko.
Obserwowałam mężczyzn wokół siebie. Widziałam ich dokładnie, wraz z ich niedoskonałościami. Lekceważące podejście do poważnych tematów; zdawkowość w kwestiach, wydawałoby się, niewątpliwie istotnych. Słyszałam ciszę, kiedy komentarz aż cisnął się na usta oraz dysonans pomiędzy tym, czego my, kobiety, tak głośno się domagamy, a tym, czego mężczyźni od nas potrzebują; o co żebrzą muśnięciami dłoni albo spojrzeniami, które im krótsze, tym bardziej intensywne. Myślałam sobie: kiedy oni się przestaną gapić albo czy kiedykolwiek dorosną, bo jako nastolatka narzekałam na to, że chłopacy w moim wieku to straszne gówniarze. Mam już dwadzieścia trzy lata i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Zachodziłam w głowę, czy są głupi, czy robią mi na złość, kiedy po raz kolejny zignorowali moją prośbę. Rzucałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć długimi nocami, bo zastanawiałam się, jaka mam być, żeby im dogodzić. Grzeczne są dla nich za nudne, emanujące seksualnością to najczęściej dziwki, te, które potrafią się odszczeknąć, są zarozumiałymi babsztylami, a te małomówne nic sobą nie reprezentują...
Gala Twórców 2015. Na kogo głosować?
Nie na mnie.
Od lat mam zamiar pławienia się w glorii i chwale, bo moja strona zdobywa wreszcie tytuł Bloga Roku. Dopiero jednak pod koniec 2014 roku skupiłam się na Fabryce dygresji na tyle, by oczarować jakieś niespełna trzysta osób, które kliknęły na Facebooku „lubię to”. Rok 2015 był intensywną pracą nad tworzeniem postów i ciągłym zastanawianiem się, czym tak naprawdę ma być Fabryka dygresji. Czy to blog z recenzjami książek, przemyśleniami mądrującej się dwudziestolatki, która jednak gówno o życiu wie (to znaczy wcale tak nie uważam, jednakże wiem, że niektórzy mogą tak pomyśleć) czy poradnikiem dla pisarzy. Teraz wiem, że wszystko, co związane z literaturą, znajdzie się na blogu. Postaram się wybrać dla Was wartościowe lektury, opowiedzieć co nieco opisaniu, dać kilka wskazówek, jak urozmaicić teksty, no a przede wszystkim zmotywować do pisania. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy.
Wobec tego ostatecznie stwierdziłam, że rok 2016 to ten rok. Trzymajcie za mnie kciuki i oddajcie głosy w kolejnej edycji konkursu na Blog Roku. A ja przez wszystkie dwanaście miesięcy, począwszy od dzisiaj, postaram się Wam udowodnić, że warto. I coś Wam od siebie dać, inaczej będę niegodna Waszej atencji.
Karol Mroziński - Razzmatazz
Uwaga, w tej recenzji pojawia się sporo wulgaryzmów. Jeśli jesteście grzeczni i przyzwoici, nie czytajcie.
Nie pamiętam, kiedy zaczęłam obserwować Karola Mrozińskiego ani jak to się stało. Pewnego razu po prostu zaczęło mi wyrzucać jego posty na fejsie, z prędkością karabinu maszynowego. Sprawdziłam wspólnych znajomych, zobaczyłam kolegę z filologii polskiej, Wojana. Biorąc pod uwagę reputację Wojana, osoby, jakie miał w znajomych, mogły być albo absolutnie zachwycające, albo przeokrutnie spierdolone. Nigdy pomiędzy. Wówczas podjęłam decyzję o dalszym obserwowaniu Mrozińskiego i tak to już zostało. Nie żałuję.
Na co ci wydawca?
Zajęło Ci to kilka długich, miesięcy, kiedy siedziałeś udręczony przed laptopem. Nie wychodziłeś wieczorami ze znajomymi, więc objechali Ci tyłek i okrzyknęli już dawno roztopiyrzanym gupielokiem (jeśliś ze Ślunska). Nie poświęcałeś swoim dzieciom tyle uwagi, ile powinieneś, pewnie Cię za to kiedyś znienawidzą, o ile już tego nie robią. Kiedy Twoja siostra chciała wylać Ci swoje żale po rozstaniu z ukochanym, Ty ciężko harowałaś, układając plan zdarzeń, więc to Twoja wina, że wpadła w ramiona kolejnego buraka. Wszystko to jednak nieistotne, bo napisałaś, napisałeś książkę! Pędzisz więc do wydawnictw. Rozsyłasz swoje maszynopisy. Triumf świętujesz w atmosferze nerwowego obgryzania paznokci, czekając na telefon osoby, która przeczytała Twój tekst.
I co?
I dzwoni.
I zaczyna się gehenna.
William S. Burroughs - miał czas na blanta, bo współpracował z wydawcą; źródło: lylybye.blogspot.com |
Jakieś warunki, umowy straszliwe, tu ktoś coś chce wyciąć, tam coś dodać, halo-halo, redaktora potrzebujesz, próbują Ci wmówić, a przecież Ty wiesz, że nie potrzebujesz, bo piszesz perfekcyjnie. O jakichś procentach mówią, kanałach dystrybucji, promocji, że nie pokryją dojazdu i nie rozwiną przed Tobą czerwonego dywanu, że sam sobie jedź na to spotkanie w Matrasie, i ciesz się, że je poprowadzi znana poznańska dziennikarka, o której Ty akurat nigdy w życiu nie słyszałeś, więc, nie, nie-halo, bo może ona wcale nie jest znana? A czemu tak mało dostajesz od sprzedaży jednego egzemplarza książki? Przecież to Ty tyrałeś miesiącami, a może nawet latami, a teraz co, nawet do Ustki sobie za to nie pojedziesz?
A może wcale nie potrzebujesz wydawcy? Może pchniesz książkę od razu w wersji elektronicznej do jakiegoś Amazona? A kto Ci zabroni? Przecież nie musisz być tacy, jak wszyscy, jak ten zadufany w sobie Twardoch czy inny gej Witkowski. Żyjemy w XXI wieku, self-publishing, panie, i do przodu, tej. Po co się wiązać z jakąkolwiek firmą? Daj sobie siana. Sam sobie ze wszystkim poradzisz. Książkę napisałeś, więc co, reszty nie ogarniesz? Przecież to banalny biznes jest!
Cóż. Cytując Radka Kotarskiego: NIC BARDZIEJ MYLNEGO.
Wisława Szymborska też mogła sobie pozwolić na fajeczkę, bo jeszcze nie wiedziała, czym jest self-publigshing; źródło: culture.pl |
Słyszałeś o Flipie?
Jakim Flipie, zapytasz. Tym od Flapa, odpowiem.
A o Bonnie? Nie, nie chodzi mi o Bonnie Tyler. Chodzi mi o tę Bonnie od Clyde'a.
W rzeczywistości rynku wydawniczego jest podobnie.
Jeżeli interesujesz się tym światem, co więcej, jeśli chcesz być jego częścią, bo kochasz literaturę i marzysz o byciu pisarzem, powinieneś coś na ten temat wiedzieć.
To, że za sukcesem Szczepana Twardocha stoi Wydawnictwo Literackie.
A Harry Potter w Polsce to Media Rodzina.
Może to nie do końca to samo, ale Chłopiec, Który Przeżył, miewający problemy z utrzymaniem miotły między nogami, pewnie nie poradziłby sobie z dystrybuowaniem setek milionów książek. Nie bez powodu J. K. Rowling przez lata szukała wydawcy. A przecież mogła sama znaleźć kogoś do korekty książki i osobę, która zajęłaby się zaprojektowaniem okładki, prawda?
Nie widzę też Szczepana Twardocha, który chodziłby od księgarni do księgarni, błagając o zawieszenie na wystawie plakatu promującego spotkanie autorskie. Artysta musi pisać. Musi widywać się ze znajomymi literatami, by omawiać aktualne problemy, z jakimi spotyka się w trakcie tworzenia. Musi pisać. I musi chodzić na długie spacery, by poukładać swoje myśli. Musi pisać. I musi chodzić na imprezy albo jeździć do Indii, by mieć o czym pisać.
Dlatego wydawca, momentami tak wzgardzony, powinien być Wydawcą.
James Dean nie miał wydawcy, a wytwórnię, bo nie był pisarzem. Grunt, że dobre foto z papierosem. |
Łatwo się na niego zdenerwować, gdy zaczyna traktować Ciebie i Twoją książkę jak produkt. Ale dzięki takiemu podejściu zadba, by dzieło trafiło do księgarni. Jasne, masz go dosyć, bo tak naprawdę nawet go nie znasz - nie ma czasu, żeby się z Tobą spotkać, więc komunikujesz się tylko z jego dwudziestym zastępcą, piątą sekretarką czy trzecim redaktorem, który w zasadzie też go nie zna. Debiutantowi zawsze żwir w oczy i gacie, myślisz sobie, ale jednak ktoś dla Ciebie z wydawnictwa zawsze ma czas. Skopie Ci tyłek, jeśli nie wyślesz na czas poprawek, doradzi z wyborem okładki, podpowie, jak sformułować podziękowania, a ostatecznie zaprosi na Targi Książki, byś mógł skąpać się w blasku świetlówek i własnej chwały, o ile jesteś dobrym pisarzem.
Związek Pisarza i Wydawcy często bywa pokręcony. Mogą pojawiać się spięcia. Nie jest to uczucie czyste, a już na pewno nie bezinteresowne. Ale dzięki temu, że łączy Was to, co Ty stworzyłeś, a Wydawca uformował, wspólnie możecie zajść bardzo daleko.
A teraz weź słuchawkę i zadzwoń do Empiku. Powiedz, że napisałeś książkę i chcesz, żeby Empik ją sprzedawał.
Nie udało się?
Ojej.
Pisarzu. POTRZEBUJESZ wydawcy.
A nawet, jeśli nie potrzebujesz, bo jesteś taki hej do przodu, że klękajcie narody i bijcie pokłony, to z wydawcą będzie Ci po prostu lżej.
Nie wierzę, że żadne wydawnictwo nie odpowiedziało na Twoje prośby (tudzież błagania, tudzież nękania). W Polsce, w tym momencie, szacuję, jest około 300 całkiem spoko wydawnictw, z czego jakieś 100 naprawdę zna się na rzeczy. Możesz śmiało hiperbolizować, że żadne z nich nie chciało wydać Twojej książki, jeśli wyślesz zgłoszenie do choćby 50 z nich. Ale najlepiej ze dwa razy do każdego, tak dla pewności.
I wtedy, zamiast psioczyć, że wydawnictwo to twór kompletnie zbyteczny, zastanów się, co jest nie tak z Twoją książką, iż nikt się nią nie interesuje. Ponieważ, skoro nie przeczytał jej nikt z wydawnictwa - to kto, do cholery, będzie chciał to zrobić?
Oczywiście, teraz self-publisherowie mogliby zdjąć portki i wypiąć się do mnie bladym tyłkiem, pokazując jeszcze przy tej klimatycznej okazji faka. A ja głaszczę ten wyciągnięty środkowy palec i mówię: spokojnie, nie chodziło mi o to, żeby Was urazić. Sygnalizuję tylko, że jeśli autorowi zależy na tym, by być rozpoznawalnym, to self-publishing będzie dla niego bardzo ciężką batalią do stoczenia. Okej, Piotr C. Ale on, mimo że włożył pieniądze w wydanie swojej książki pt. Pokolenie Ikea, miał za sobą wydawnictwo, które profesjonalnie zajęło się jego dziełem. Okej, Kuba Wojtaszczyk, ale tutaj znowu tę samą rolę odegrało wydawnictwo. A Kuba, swoją osobowością i epickim (dosłownie) talentem, wskórał resztę. Dwa wyjątki, które nie do końca mogą potwierdzić regułę, bo nie mają za wiele wspólnego z jej założeniami.
Jaka puenta płynie z dzisiejszego postu?
Pisz dobrze i miej twardą dupę, a będzie Ci (wy)dane.
PS. Nie ma to jak pisać o wydawaniu książki zamiast pisać książkę.
PPS. Jakieś pytania, wolne wnioski, apelacje? Hejty i rzucanie kupą w moją stronę? Czekam z niecierpliwością!
Dlaczego tak cudownie być pisarzem?
Ostatnio trochę zrzędziłam, przyznaję, no bo co innego pisać o pisaniu, kiedy się nie pisze niczego poważnego, a co innego pisać o pisaniu w ramach przerwy od naprawdę wielkiego dzieła. (Które zapewne jest naprawdę do kitu, ale to Wy może będziecie mieli okazję kiedyś zweryfikować moje słowa, czego bym sobie życzyła; tymczasem zawierzmy zdaniu przed nawiasem). Jest więc dobrze, literacko. Życiowo gorzej, kupiłam złą farbę do włosów i jestem ruda. I zła, jak ta farba. Na szczęście, jak od pewnego czasu powtarzam, na przykład tutaj, na wszelkie nieszczęścia najlepsza jest pasja. Czyli pisanie. Jest dobrze, bo dobrze mi się pisze i aktualnie uważam, że nie ma na świecie drugiego tak cudownego zawodu jak pisarstwo. Dlaczego tak cudownie być pisarzem?
5 skutecznych porad, jak przeżyć rozstanie
Nie zrozum mnie źle, nie życzę ci śmierci, ale nie miałabym nic przeciwko, gdybyś wpadł pod ciężarówkę i przez kilka lat miał sparaliżowaną połowę ciała... Tak sobie właśnie myślałam, kiedy zostawił mnie chłopak, po czym rzucałam się na kilogram pierogów ruskich i słoik nutelli.
Chciałam, żeby sczezł w piekle, żeby każdy pies, który będzie go mijał podczas spaceru, naszczał mu na tenisówki. I sięgałam po paczkę prażynek.
Pragnęłam, by przydarzyło mu się coś złego, coś, co sprawi, że poczuje się tak źle, jak ja. A czułam się naprawdę do bani. Okryta depresyjnym kocykiem, obładowana kupkami szeleszczących papierków po batonikach, niekochana, niechciana, brzydka i zła. Nie chciałam już żyć, ale zrozumiałam, że nie chciałam żyć na długo przed tym, jak zaczęłam się z nim spotykać. I że gdyby wszystko było ze mną ok, nawet bym na niego nie spojrzała. Najgorsze, że skoro życzyłam mu wszystkiego najokropniejszego, wcale go nie kochałam. Uświadomienie sobie tego, że zmarnowałam tyle czasu dla chłopaka, który może i był tego wart, ale totalnie do siebie nie pasowaliśmy, sprawiło, że zostały przede mną tylko dwie opcje. Po pierwsze: przefarbowanie włosów. I po drugie: albo ogarnięcie się, albo śmierć.
John Irving - Aleja tajemnic
Czytelnikom Fabryki dygresji chyba nie trzeba przedstawiać Johna Irvinga, zwłaszcza po ostatnim wpisie. Natomiast reszcie powiem tylko, że Irving to powieściowy wirtuoz o piórze absolutnie genialnym, władca świata słowa pisanego, mój wielki literacki mistrz. A Wy powinniście go czytać. I doskonałą do tego okazją jest premiera jego najnowszej książki, Alei tajemnic.
Aleja tajemnic traktuje o losach dwójki połowicznych sierot, Meksykanów, mieszkających na wysypisku śmieci w Oaxaca. Juan Diego, mimo bycia nastolatkiem, jest wytrawnym czytelnikiem. Ratuje niechciane książki przez spaleniem, często wyciągając je prosto z płomieni i parząc w ten sposób własne dłonie. Dzięki lekturze przyswaja obce języki i staje się niesamowicie inteligentny jak na swój wiek. Jego młodsza siostra, pełna energii Lupe, nazwana na cześć Matki Bożej z Guadalupe, posiada natomiast dar jasnowidzenia. Nad rodzeństwem czuwa jezuita Pepe i kochający z całego serca dzieci szef wysypiska, Rivera. Matka, piękna i nieszczęśliwa Esperanza, nie bardzo zajmuje się swoim potomstwem, ale w pewnym sensie należy do tej dziwnej rodziny, w skład której niedługo wejdą również młody amerykanin, uciekający przed poborem do wojska, określany przez Lupe jako dobry gringo, oschły doktor Vargas, transseksualna prostytutka Flor i umartwiający się brat zakonny, uwielbiający hawajskie koszule senior Eduardo. To oczywiście tylko garstka wielobarwnych postaci, jakie przewijają się przez Aleję tajemnic. Mam wrażenie, że jedną z głównych ról, prócz Juana Diego oraz Lupe, gra tutaj Matka Boska (w kilku odmianach).
O tym, jak książki Johna Irvinga sprawiły, że zostałam zboczeńcem
John Irving jest absolutnie moim ulubionym pisarzem i niedoścignionym wzorem. Kończę właśnie czytać jego czternastą powieść, Aleję Tajemnic, która opowiada o wytrawnym czytelniku, a później pisarzu - Juanie Diego i jego jasnowidzącej siostrze - Lupe. Ponieważ trudno mi rozstać się z tą fantastyczną książką, odwlekam jak najdalej w czasie ukończenie lektury. Postanowiłam jednak już teraz pozarażać Was trochę moją miłością do absolutnego króla powieści obyczajowej, jakim według mnie jest John Irving.
Prawda jest taka, że ten wybitny amerykański prozaik lubi kontrowersyjne tematy i często w swoich książkach opisuje rozmaite zdarzenia, które przeciętna osoba, nie poznawszy kontekstu, mogłaby określić jako zboczone. Hasający po domu transwestyci, wytatuowani od góry do dołu paranoicy, wypadki podczas seksu oralnego w trakcie prowadzenia auta, niespotykana fascynacja niedźwiedziami... Już te kilka elementów może wprawić w konsternację, a to dopiero początek!
Aurea mediocritas
czyli czym jest złoty środek i dlaczego ssie, a także o moim współlokatorze, Dżesice i wspaniałemu Kubie, któremu dedykuję ten wpis.
Josh Felise |
Zgadzam się za to z Kubą, którego nie znam zbyt długo, ale i tak czuję, że w poprzednim życiu musieliśmy wspólnie wypić niejedną lampkę wina i odbyć niejedną wyprawę do wnętrza podświadomości. Może zgadzam się z nim dlatego, że wyciąga jak z rękawa cytaty z Piromanów? A może dlatego, że ujmuje te spisane przeze mnie błahostki w taki sposób, że w jego ustach nabierają świeżości i dodatkowego sensu? Bo chodzi o to, że żeby zachować zdrowie psychiczne, poruszamy się w ramach wyznaczonych nam przez innych ludzi. A nawet jeśli przekroczymy te ramy, natychmiast sami stawiamy sobie nowe, bo tak jest łatwiej i bezpieczniej.
Z Kubą zgadzam się chyba dlatego, właśnie to zrozumiałam, że nie boi się kochać, choć walka ze strachem naprawdę wiele go kosztowała. Gdyby wybrał złoty środek, czyli konformistyczne przystanie na ramy, w jakie wcisnęło go nasze katolickie społeczeństwo, rodzice i otoczenie, mógłby się cieszyć. Cieszyłby się z tego, że kończy studia prawnicze, że ma wspaniałych przyjaciół, że stać go na flaszkę i karmę dla żółwia.
Mimo tego nie byłby w pełni szczęśliwy. Nie widziałabym jego podekscytowanej gestykulacji pod Akumulatorami w środku nocy, nie słyszałabym jego radosnego śmiechu ani zachwyconych okrzyków, gdy z czarnego nieba posypał się śnieg.
Bo Kuby może wcale by z nami nie było.
Strach przed wyjściem z ram ścieśniłby je tak bardzo, że Kubie zabrakłoby miejsca na wypełnienie płuc powietrzem.
Musisz chodzić do szkoły, bo tak każe państwo i taka jest wola twoich rodziców. Dlatego nie dostrzegasz, jakim jest to przywilejem. Potem zaś musisz uczęszczać na zajęcia, bo wszyscy tak robią i nie wypada inaczej, a jeśli robisz to z autentyczną przyjemnością, spotkasz się ze zdziwionymi spojrzeniami otoczenia. W ogóle, jeśli robisz z przyjemnością coś, co należy do Twoich obowiązków, będziesz traktowany jak wariat, bo tak nie wypada, bo obowiązek musi równać się uczuciu bycia zarzynanym. Tak się przyjęło, tak samo, jak to, że feministka jest upierdliwa, nie goli nóg i nienawidzi facetów. Przecież nie może być inaczej, to się po prostu w głowie nie mieści.
Joao Silas |
A jeśli Tobie w głowie mieszczą się różne rzeczy? Jeśli w Twojej głowie jest dużo więcej niż upieranie się przy zachowaniu bezpiecznego statusu quo? Jeśli chcesz opuścić szereg, bo Twoja głowa jest otwarta, serce odważne, a nogi gotowe do uczynienia kroku naprzód?
Zazwyczaj, początkowo, masz przejebane.
Nie piszę tego po to, żeby Cię zniechęcić. Wręcz przeciwnie. Potrafię zrozumieć, co czujesz, bo sama nie raz mówiłam tak, gdy pozostali kryli się za nie. Czułam i wciąż czuję na sobie rozczarowane spojrzenia innych, którzy są mi bliscy, ale nie potrafią zaakceptować, że wolę pójść inną drogą. Otworzyć drzwi z napisem ZAKAZ WEJŚCIA i wspinać się po stromych schodach na szczyt drapacza chmur. Potknąć się kilka razy, może obić tyłek albo nawet wybić ząb, ale być szczęśliwą podczas oglądania panoramy całego świata z ostatniego piętra. Wolę się zmęczyć i coś dzięki temu osiągnąć, niż stać na dole, zamknięta w ramach, które nie wiem, kto ustalił, wśród ludzi, którzy nawet nie pomyślą, że tamte drzwi, które mijamy codziennie w drodze na przystanek tramwajowy, mogą wcale nie być zamknięte...
Ja wiem, że Kuba poszedłby ze mną. Kuba jest czarodziejem. Tam, gdzie pójdzie, znikają uprzedzenia, a pojawia się dobro.
A Ty, poszedłbyś ze mną?
Ciesz się z małych rzeczy. Znajdź swój złoty środek, w porządku. Ale pamiętaj, że na świecie są cenniejsze kruszce. Platyna. Albo... papier. Czytając książkę, ciesz się z tego, że dobrze spędzasz swój czas. Ale jeśli myślisz sobie: może ja też bym coś napisał...? nie odkładaj tego na później. I, błagam, nie myśl sobie: e, inni piszą, to ja nie muszę, wystarczy, że będę czytać, przecież wkoło tyle książek, blogów, gazet...
Eli Defaria |
Rozmawiałam kiedyś z jedną dziewczyną. Była trochę po trzydziestce, to było nasze pierwsze spotkanie. I ostatnie, jak do tej pory, ale nie przeszkodziło nam to w dodaniu się do znajomych na Facebooku. Nazwę ją Dżesiką. Dżesika ścinała mi włosy, a ja opowiadałam jej o idealnym chłopaku, który nie był moim chłopakiem i nie został, a koniec końców okazało się, że do ideału też mu daleko. Dżesika, pamiętam doskonale, choć było to z półtora roku temu, rzuciła największą życiową prawdą, z jaką kiedykolwiek chyba przyszło mi się spotkać, a mianowicie: tak to bywa, rozumiesz.
Właśnie, cholera, nie rozumiałam i nie rozumiem tego wciąż, że kiedy człowiek w pewnym momencie dochodzi do ściany, a na ścianie jest wielkie graffiti z napisem TAK TO BYWA, wówczas albo odwraca się na pięcie, albo kładzie pod ścianą i umiera. Zazwyczaj nie szuka innej drogi, nie próbuje rozbić muru, znaleźć jakiegoś sekretnego przejścia. Największa życiowa prawda to jednocześnie największe kłamstwo. Bo owszem, bywa, ale co z tego?
Ale nie powiedziałam tego Dżesice, bo, szczerze mówiąc, nastąpił konflikt interesów. Chciałam mieć dobrze ścięte włosy. A nie wiadomo, czy Dżesika by się ze mną zgodziła. Z perspektywy czasu wiem, że by się nie zgodziła, o czym za moment. I bardzo dobrze zrobiłam, trzymając język za zębami, bo chwilę później dowiedziałam się, że Dżesika to wybuchowa dziołcha.
Dżesika zaczęła snuć swoją historię. O tym, jak pewnego razu wróciła z pracy do domu, a tam, jej narzeczony, leżał z jej najlepszą przyjaciółką w łóżku. Oboje byli nadzy, toteż Dżesika ostro się wkurwiła. Najlepsza przyjaciółka Dżesiki, zamiast szybko się ubrać i wyskoczyć (najlepiej przez okno), uraczyła fryzjerkę takim tekstem: No co się dziwisz? Myślisz, że cię będzie ruchał, jak ważysz te swoje sto kilo? Dżesika wkurwiła się jeszcze bardziej, bo faktycznie, ważyła sto kilo, może nawet trochę ponad. Rzuciła się na łóżko, by rozerwać byłą już najlepszą przyjaciółkę, lecz ta wykonała unik i rzuciła się do drzwi. Oj, nieroztropnie! Dżesika chwyciła w szale ubrania dziewczyny i cisnęła je za okno, zaś później pobiegła za eksprzyjaciółką, która znajdowała się już na klatce schodowej.
Ganiały się trochę po osiedlu. Tamta na golasa, a Dżesika w ciuchach i fałdach. Wkurw jednak dodał jej skrzydeł. Dżesika dogoniła zdzirę, wskoczyła jej na plecy i złamała kręgosłup. A potem jeszcze kilka innych rzeczy.
Następnie był proces.
A potem Dżesika przyjechała do Poznania. Zmieniła dietę i zapisała się na fitness. W momencie, kiedy cieniowała mi włosy, ważyła mniej niż pięćdziesiąt kilogramów. Uczęszczała też na zajęcia z kickboxingu. Miała trochę obsiniaczoną rękę, bo ubiegłego wieczora obroniła biedną dziewczynę, którą pod klubem bił jakiś jej facet. Dżesika przez chwilę była moją bohaterką. Przez chwilę.
- Bo wiesz, Emilka - mówiła - ty to dopiero dwudziestkę skończyłaś, a ja już po trzydziestce. Co ty chcesz w życiu robić?
- Pisać książki.
- O, widzisz, a ja... Ja bym chciała, żeby ktoś mi mówił z rana i wieczorem, że jestem piękna. Ale jestem po trzydziestce. Nikt już mi tak nigdy nie powie.
- Jak to, przecież jesteś piękna! - powiedziałam, i nie skłamałam, bo Dżesika była według mnie prześliczna. I chciałabym bardzo ważyć tyle, co ona.
- Ale wiesz, mnie już nikt nie weźmie, bo mam w papierach, że byłam w pace, no i jestem za stara, wszyscy tak mówią. Żeby chociaż dziecko było, to miałby mnie kto kochać. Trzeba byłoby się z kimś puknąć gdzieś, nie?
- Dżesika, nie rób tego, chcesz być samotną mamą?
- To lepsze niż nie być w ogóle.
- Jak kto woli - żachnęłam się. - Ale dlatego, że wszyscy tak mówią, chcesz zrezygnować z poszukiwania miłości?
- Tak to bywa...
Zegar tyka.
To była moja ostatnia wizyta u fryzjera (jakoś mi nie po drodze - mam zakład fryzjerski 12 metrów od drzwi wejściowych...). Nie chcę się chwalić i nie będę, bo nie ma czym, ale udało mi się coś w trakcie tego półtora roku zrobić. Napisałam książkę, więc całkiem spoko. Dżesika też coś zrobiła w tym czasie. Chcecie wiedzieć?
Znalazła chłopaka i przespała się z nim, ale nie zaszła w ciążę. To stało się dopiero z trzecim albo czwartym, cóż, nie bardzo ją to obchodziło. Dżesika znowu waży sto kilo i trudno nazwać ją ładną. Ale ma dziecko. Ślicznego małego maluszka, którego bardzo kocha i który na pewno bardzo kocha ją, ponieważ jest jego mamą.
Trudno nie nazwać Dżesiki aktualnie szczęśliwą. Co może być wspanialsze od małej istotki, nowego człowieka, którego wydało się na świat?
Może to dlatego, że nie obudził się we mnie instynkt macierzyński, ale wydaje mi się, że Dżesika poprzestała na małym i zapomniała o tym, czego tak naprawdę chciała. I tak to bywa...
A dzieci, cholera, dorastają, i często w pewnym okresie życia mają na swoich rodziców totalny zlew. I co wtedy, Dżesika?
Aurea mediocritas, tako rzecze Horacy, Seneka i Kochanowski. (I mój współlokator, ale on to już po polsku). Wielcy to byli ludzie, nie da się ukryć, przede wszystkim dlatego, że zostawili po sobie teksty, które do tej pory pamiętamy. Wobec tego, podejrzewam, że wcale nie we wszystkim byli tacy wypośrodkowani. Musieli wzbić się w jakiś sposób ponad przeciętnych, wyróżnić, zabłysnąć... I gdyby naprawdę poprzestawali na małym, może wcale byśmy o nich do tej pory nie pamiętali?
Rozmawialiśmy sobie z Kubą na temat tego, co zostanie po nas po śmierci. Chyba nie dzieci, chociaż, kto wie, mamy po dwadzieścia kilka lat. Zastanawiam się, skąd w nas to pragnienie, by z końcem naszego żywota pozostała o nas pamięć wśród żywych. Lęk przed absolutną nicością jest chyba niezłym wytłumaczeniem. Ale teraz skupmy się na harmonii.
Zahed Ahmad |
Wierzę, że może to kogoś satysfakcjonować i nie mam z tym żadnego problemu. Uważam, że to piękne, tak sobie leżeć godzinami na łóżku, wpatrywać się w sufit, słuchać muzy i być po prostu szczęśliwym, bo Ziemia kręci się wokół Słońca i jest to cudowne. Jednocześnie śmiem twierdzić, że jest to okrutne marnotrawstwo czasu, jeśli dzieje się tak za często. Poza tym, może prowadzić do uwypuklenia uczucia pustki, którą każdy z nas gdzieś tam w sobie nosi.
Więc, Moi Drodzy, jeśli spadła Wam motywacja z powodu Blue Monday, końcówki stycznia, zimy, złamanego serca, zyskanego centymetra w pasie, utraconych pięciu stron w Wordzie czy pięciu złotych zeżartych przez biletomat, pieprzcie to. Macie jedno życie, więc jeśli chcecie cokolwiek w życiu osiągnąć, jeśli odczuwacie pragnienie, by coś po Was zostało - nie poddawajcie się. Nie dajcie się wepchnąć w sztywne ramy, które krępują Wasze ruchy, bo ktoś kiedyś powiedział, że to jest właśnie ten złoty środek, bycie tu i z tymi ludźmi, zamiast tam i z innymi, robiąc to, co robicie, a nie co chcecie robić.
Jeśli wiecie, do czego zamierzacie dążyć - dawajcie, krok po kroku.
ZAPIERDALAĆ.
John Irving - Zanim Cię znajdę
Przeczytałam na Lubimyczytać.pl komentarz jakiejś lali, że wydarzenia i postaci, o których pisze John Irving, są zbyt dziwne. Poczułam się zapewne tak, jak główny bohater Zanim Cię znajdę, Jack Burns, kiedy usłyszał podobny tekst z ust dziewczyny, w jakiej był szaleńczo zakochany. Dla mnie pisarz tworzy porywające historie, inspirujące, fascynujące, czasem groteskowo przerysowane i kolorowe jak najprawdziwszy cyrk, ale jednak wcale od życia nieoderwane. I tak właśnie jest z jego jedenastą powieścią, o której dzisiaj chciałabym Wam opowiedzieć.
Kilkuletni Jack i Córka Alice tworzą idealny duet. Syn i jego matka podróżują po Europie, zajmując się robieniem tatuaży i poszukiwaniem ojca Jacka, Williama Burnsa, który ucieka od obowiązków rodzicielskich. Mężczyzna jest organistą ze słabością do dziar i młodych kobiet. Jack wraz z matką depczą mu po piętach, odwiedzając co chwila inne miasto, mogące poszczycić się wspaniałym kościelnym instrumentem. Spotykają w tym czasie mnóstwo nieprzeciętnych osobowości, m.in. tajemniczego najmniejszego żołnierza, poparzoną przez jednego z klientów prostytutkę Saskię, piękne studentki z muzycznej Akademii Sibeliusa, sympatycznego policjanta Nico Oudejansa i mnóstwo innych spektakularnych postaci, z których każda ma swoją historię. O poznanie jej nie musimy zabiegać; musimy być tylko cierpliwi, aż mistrz Irving podniesie kurtynę tajemnicy i odsłoni zaskakującą prawdę.
Zanim Cię znajdę opowiada o poszukiwaniu szczęśliwego zakończenia. O skonfrontowaniu się z zatrważającą prawdą, niszczącą wiele żyć. O katastrofalnych skutkach pierwszych miłości i pękniętych serc. O silnych, mściwych kobietach i tych słabych, łaknących namiastki radości. O mężczyznach, którzy przebierają się w damskie fatałaszki, mimo skończenia trzydziestu lat są tylko małymi chłopcami i pragną skryć się w bezpiecznych ojcowskich ramionach…
To oczywiście tylko kilka wątków, których w Zanim Cię znajdę pod dostatkiem. Nie sposób omówić większości tematów, jakie poruszył na kartach tej powieści jej autor. To blisko 600 stron w formacie B5, zadrukowanych maczkiem. Pamiętam, że kupiłam książkę w jednym z poznańskich antykwriatów wiele lat temu i rozpoczęłam lekturę jeszcze na starym dworcu, przy akompaniamencie gruchających gołębi i płaczącego dziecka, usadzonego na zielonym plastikowym krzesełku przez matkę, która poszła kupić bilety. Pomyślałam sobie, że właśnie tak mógłby wyglądać Jack, czekający na matkę… A potem odłożyłam Zanim Cię znajdę na później. Zaczynałam czytać parę razy, ale z Irvingiem tak jest, że potrafi zmęczyć, jeśli Ty niewystarczająco zaangażujesz się w świat, który kreuje w powieści. Kiedy natomiast wkroczysz pomiędzy jego bohaterów i zdecydujesz się żyć między nimi, żadna siła Cię stamtąd nie wyrwie.
Trudno powiedzieć, żeby akcja była wartka. Na pewno jest żwawsza niż Twoje życie, ale rozbudowana fabuła zaciera to wrażenie. Podczas czytania stajesz się podglądaczem dzieciństwa i dorastania, a także dorosłych przygód Jacka Burnsa. To, co początkowo wydaje się tajemnicze i zawiłe, wkrótce zostaje stopniowo rozwinięte, a wreszcie wyjaśnione bez żadnych pozostawionych niedomówień. Ciekawość czytelnicza zostaje w pełni zaspokojona. Nasuwa mi to skojarzenie z projektem architektonicznym gotyckiej katedry. Wszystko pięknie i na swoim miejscu.
Bohaterowie, tak jak i bieg (tudzież trucht albo spacer) fabularny, są najmocniejszymi punktami książki. U Irvinga, jak w życiu; nie ma jednoznacznie negatywnych czy pozytywnych. Są tylko tacy, którzy, zależnie od oczu i gustu czytelnika, mogą wydać się bardziej intrygujący lub mniej.
Mnie najbardziej do gustu przypadły dwa mocne kobiece charaktery. Po pierwsze, Emma Oastler, z którą w dużej mierze się utożsamiam. Jest najlepszą przyjaciółką Jacka. Pisarką, która co chwila walczy z przybieraniem na wadze, raz katuje się fizycznie, a raz totalnie odpuszcza i we wszystkim folguje. Jej głównym atutem odwaga, opiekuńczość i bezkompromisowość. Poza tym, jest jeszcze Heather, na której pojawienie musimy się długo naczekać. Dzięki temu Irving udowadnia, że nawet na kilkanaście stron przed końcem książki, może nas czymś zaskoczyć. Heather jest muzykiem, mieszkającym z pięcioma współlokatorami w ciasnym mieszkanku. Cierpi na łagodną odmianę choroby dwubiegunowej, lecz mimo to rewelacyjnie radzi sobie w życiu, choć brakuje w nim ciepła i prawdziwej miłości.
Oprócz rozgrywających się w książce dramatów (molestowania, zgony, kłamstwa - to tylko garstka z nich) mamy do czynienia z mnóstwem humorystycznych momentów. Boże Narodzenie to czas szczególnie opisywany w książkach Irvinga. Tym razem wyciska nam łzy śmiechu z oczu, gdy czytamy o Dzieciątku Jezus, spoczywającym w żłóbku wypełnionym nie sianku, a marihuaną albo o niecodziennym spotkaniu Jacka w ubikacji, tuż po zdobyciu Oscara…
Mówiąc oględnie, Jack nie miał pojęcia, co począć z nagrodą. Próbował wepchnąć ją pod pachę, co okazało się kiepskim pomysłem. Jeśli właśnie zdobyłeś swego pierwszego Oscara i masz świadomość, że ta sytuacja więcej się nie powtórzy, nie kwapisz się postawić go na podłodze męskiej toalety publicznej. Nie przyjdzie ci również do głowy umieścić go na szczycie pisuaru i przytrzymać jego smukłą głowę własnym podbródkiem.
Jack ucieszył się, że zabrakło świadków jego kłopotliwych zmagań. Tak mu się przynajmniej zdawało. Zobaczył bowiem, że na drugim końcu rzędu pisuarów jednak ktoś stoi. Tamten najwyraźniej zrobił to, co było do zrobienia, i kłopoty Jacka siłą rzeczy nie uszły jego uwagi. [...].
– Może ci potrzymać? - spytał Arnold Schwarzenegger. [...].
– Boże, mam nadzieję, że mówił o statuetce! - zawołała później panna Wurtz [...].
Od samego początku lektury mamy do czynienia z ewidentnym napięciem erotycznym, które nieraz sprawiło, że po karku przeszły mi dreszcze. Autor, prócz rozkoszy seksu, ukazuje niebezpieczeństwa z nim związane, w zupełnie innej odsłonie, niż można by przypuszczać. Opisuje też, jak łatwo przejść od miłości do nienawiści i mimowolnie krzywdzić najbliższych sobie ludzi.
Zamiast rozbudowanego wątku związanego z pisarstwem, z czym mogliśmy spotkać się w innych książkach Irvinga, m. in. Świecie według Garpa, Hotelu New Hampshire czy Jednorocznej wdowie, w Zanim Cię znajdę zetkniemy się z szerokim omówieniem relacji międzyludzkich. Na czym polega wsparcie między przyjaciółmi, gdzie leży granica między pożądaniem a miłością, i dlaczego ludzi powinno się kochać bezwarunkowo, miast stawiać konkretne żądania…
Miłość, myślę sobie, gdy próbuję krótko odpowiedzieć na pytanie, o czym traktuje Zanim Cię znajdę. O to w tej książce chodzi, ale bez cukierkowych rozwiązań, lukrowanych wyobrażeń o związkach i przekłamanych przedstawień półpornograficznych jak w Pięćdziesięciu twarzach…
Po lekturze czuję się mądrzejsza. Mam nadzieję, że uda mi się teraz być bardziej wyrozumiałą i troskliwą, jeśli chodzi o moich bliskich, bo to, co liczy się w życiu najbardziej, to przede wszystkim ludzie, których kochamy.
8,5/10
Na koniec chciałabym zachęcić nie tylko do lektury Zanim Cię znajdę, ale jakiejkolwiek książki Johna Irvinga, jeśli jeszcze nie spotkaliście się z jego twórczością. A poniżej - sam mistrz Dżony we własnym domu. Zobaczcie koniecznie!
Subskrybuj:
Posty
(
Atom
)